Gawędziłem sobie ostatnio z damą, która – choć słowiańskiego chowu – kilka lat spędziła za Wielką Wodą. I z racji na jankeskiego małżonka przez wiele kolejnych tam pozostanie. Co oprócz latających w mediach odłamków tupolewa zraniło ją w kraju najbardziej? Bodaj główna różniąca nas od jej chłopa cecha: fakt, że nad Wisłą szklanka (za wyjątkiem tej z czystą) zawsze jest w połowie pusta. Na krótką metę budzi to okazywane danej jednostce współczucie, na dłuższą – irytację z powodu (często nieuzasadnionego) wkładania na grzbiet metaforycznej włosiennicy. Odkąd ludzkość wpadła w sidła sieci, eksport osobistej żółci stał się dla frustratów tym, czym dla Amerykanów Prozac. Jej rwące potoki przecinają też oczywiście Legionowo.
Jeśli chodzi o przykłady według mnie topowe, na trzecim stopniu podium umieściłbym lamenty garstki kontestatorów nad działaniami zarządu SMLW. Owszem, jego człowiek nr 1 może irytować nieprzyzwoitą wiedzą fachową i pewnością poczynań zawodowych, trudno jednak przyczepić się do kondycji prowadzonej przezeń firmy. Chyba że robi się to ot tak, dla zasady, wzorem rzepa i psiej końcówki do merdania. Drugą lokatę w rankingu lokalnych kontynuatorów dzieła wynalazcy hasła „żeby nie było niczego” przyznałbym „fanom” Centrum Komunikacyjnego. Aby ten szwajcarski podarunek uznać za wykolejoną inwestycję, trzeba mieć naprawdę tęgą głowę. Ich posiadacze robotę na kolei mają jak w banku. A skoro już mowa o przechowalni mózgu, pora na zwycięzcę tego skromnego zestawienia. Moim zdaniem złoty medal powinien trafić do pana, który raczył okiem speca ocenić kamienną facjatę przycupniętej na ławeczce literatki Konopnickiej – wicie, rozumicie, ona niby mogłaby być, ale te jej zbyt wystające kości policzkowe… Na miejscu sierotki Marysi obmyśliłbym z krasnoludkami jakąś zemstę.