Tak się melodyjnie złożyło, że przez wiele lat żyłem z szarpania gitarowych strun oraz nerwów czytelników pewnego podwarszawskiego tygodnika. I to jednocześnie. Sądząc po ich reakcjach, w tej drugiej aktywności otarłem się nawet o wirtuozerię. Marny to jednak powód do dumy, gdyż warto pamiętać o tym, co dziennikarstwo od muzykowania znacząco różni – medialną publikę o wiele mocniej nakręcają fałsze. Mniejsza o to. Tym razem chciałbym obrobić tyłki widowni koncertowej, a konkretnie jej (z reguły) urodziwszej, żeńskiej części.
Każdy grajek to wie, a cała reszta dowie się za chwilę: przy poruszeniu tematu emisji instrumentalnych dźwięków niewieścia reakcja jest równie przewidywalna jak playback podczas koncertów disco polo. Słysząc, że facet na czymś gra, każda nosicielka kiecki (nawet jeśli akurat wbiła się w spodnie) natychmiast zapyta go o jedno – czy również śpiewa? To nic, że gość przyznał się do dmuchania w puzon albo pieszczenia altówki w kwartecie smyczkowym, które to specjalności jednoczesne darcie gęby raczej wykluczają. Nie śpiewasz – tracisz! Mało ważne, jak delikwent posługuje się swoim instrumentem, grunt żeby pod muzyczkę kłapał również dziobem! Skąd u kobiet taka fascynacja oralną stroną ulotnej sfery dźwięków, nie mam pojęcia. Stara to jednak i znana z rozrywkowej historii prawda, że najmniej kłopotów z pozyskaniem towarzystwa dam mają właśnie wokaliści. Reszta kapeli może co najwyżej z żalu dać sobie w gardło. Smutne to i krzywdzące, tym bardziej że – zwłaszcza w rockowych klimatach – użytkownicy mikrofonów z reguły rzadko marnują czas na ćwiczenie. A szarpidrut musi… Oj, drogie panie, z tą sympatią do śpiewaków to naprawdę przeciągacie strunę! Jeśli pęknie i muzykanci się zbuntują, szybko usłyszycie, że król, pardon, głos jest nagi.