Gdy rozpoczynałem najbardziej zakichaną (i trwającą do dziś) część swej przygody na Ziemi, byłem mniej więcej absolwentem podstawówki. Wtedy świadomości pacjentów nie podrażniało jeszcze słowo „alergia”, a w aptekach nie serwowano frykasów leczących wszystkie dolegliwości tego świata. Uchodziłem więc za towarzyską ciekawostkę, potrafiącą jedną serią – nie będąc w posiadaniu klasycznego kataru – wystrzelić z nosa choćby i 20 razy! W tej konkurencji nie miałem konkurencji. Matko, ileż ja bym przed wiekami zaoszczędził na tabace! Dopiero wiele lat później mędrcy w kitlach orzekli, że to przez awarię wewnętrznego systemu obrony organizmu, który starych przyjaciół: aromatyczne pyłki roślin lub smakowite owoce, zaczął traktować niczym agresorów i w razie ataku natychmiast kieruje w ich stronę do-nos-ne salwy. Dziwne. Gdyby potraktować taki układ odpornościowy jako byt w miarę rozumny, bez wahania należałoby nazwać go debilem. Kłopot w tym, że choć od ponad 30 lat panoszy się we mnie ten idiota, muszę jego głupie zachowanie cierpliwie znosić. Da się wprawdzie, dureń, pigułami na chwilę ogłupić, ale zakopać wojennego topora z alergenami ani myśli.
Skoro więc trzeba zapomnieć o rozstaniu, może lepiej uznać, że alergia to nie choroba, lecz… błogosławieństwo? Owszem, z estetycznego punktu widzenia (choć tego typu ekstrawagancja na bank wyróżniałaby jednostkę z tłumu) gil pod nosem jest mało efektowny. Z drugiej wszak strony, większość ludzi chciałaby móc kichać na wszystko i wszystko mieć w nosie. Przez kredyty, gromadzenie dóbr, skłonność do prokreacji oraz konieczność finansowania jej efektów taki luksus jest jednak poza naszym zasięgiem. Tymczasem rosnąca armia kichających alergików taką zdolność posiada. Dzięki niej mogą sobie pozwolić na coś jeszcze – przez całe życie być smarkaczem. Aaaa psik!