Jeśli to prawda, że jesteśmy tym, co jemy, mamy prze…ne!* W końcu przez większość życia wrzucaliśmy do środka byle co, byle jak i byle gdzie. Byle do syta. Tym, którzy za komuny pędzili żywot pędzących od kolejki do kolejki staczy, obce były dylematy w rodzaju: „Jakiż to ja mam dziś kupić serek: gouda, cheddar czy ementaler?”. Po prostu brali żółty. Nie martwiąc się zanadto konsekwencjami spożywania jadła znanego im tylko z wyglądu, smaku oraz ceny. Chyba że owe skutki ujawniły się tuż po konsumpcji i trzeba było pobiec tam, gdzie królowie chadzają bez pośpiechu. Aż wreszcie z rynkowej niewoli wyzwolił nas kapitalizm! Tak nam się przynajmniej wydawało. Do czasu.
W demokracji ludowej placówki handlowe upokarzały ludzi po równo, nie dzieląc ich na lepszych i gorszych. Za wyjątkiem Peweksów, delikatesów i warzywniaków opatrzonych dopiskiem „art. poch. zagr.”, ale tam byle gołodupiec nie łaził. Co najwyżej popatrzeć. Nadejszła jednak wiekopomna ustrojowa chwila i teraz konsumenckim wyrzutkiem można poczuć się, stojąc z kimś koszyk w koszyk w jednym markecie. Wystarczy, że szerokim łukiem omijamy tam stoiska z napisami „BIO” lub „EKO”, a ten ktoś wręcz przeciwnie. Gdy światowi wytwórcy żarcia zwęszyli (czy raczej wykreowali) modę na zdrowe produkty, szybko nam je dostarczyli. Nagle wyszło na jaw, że istnieje mięcho bez fosforanów, barwników, sztucznych konserwantów i wzmacniaczy smaku; że są owoce bez nawozów, oprysków, zmian genetycznych i stymulatorów wzrostu; że kurkę, krówkę i rybkę można chować w zgodzie z naturą. Drodzy klienci, dbamy o Was! O ile drogo zapłacicie za nasze zyski. Dla całej reszty mamy zaś permanentną promocję: do każdego produktu wszystkie świństwa dodajemy gratis!
*w miejsce kropek wstaw litery, które utworzą z pozostałymi wyraz pasujący do aktualnego nastroju, zasobu słownictwa i kultury osobistej