„Dwaaadzieścia lat, a może mnieeej…” – śpiewał za PRL-u jeden szansonista. Rzecz jasna o miłości. Podobny refren mógłby mieć żałobny song, ryczany ze łzami na brylach przez naukowców zatroskanych o los naszej kosmicznej kulki. Nie tylko zresztą amerykańskich. Jeśli w ciągu dwóch dekad – twierdzą – jej główny szkodnik, czyli człowiek, się nie opamięta, na ratowanie „błękitnej planety” później będzie za późno. A co nastąpi, gdy zajeździmy ją na biologiczny amen? Po prostu razem z większością stworzeń nas również przyroda wykreśli z obsady. Tyle że – w jakimś tam kształcie – po milionach lat życie na Ziemi się odrodzi. W odróżnieniu od nas – natura lub Stwórca drugi raz raczej nie popełnią tego błędu.
Korzystając z wywalczonej wśród innych istot dominacji, szalejemy jakby miało nie być jutra: niszczymy, zabijamy, trujemy z impetem godnym drapieżników. I z podobną dozą współczucia dla ofiar. Specjaliści wieszczą: jeśli nie zwolnimy, do końca wieku szlag trafi 30 proc. roślin i zwierząt. Okej, mamy z czego tracić, bo różnych organizmów Ziemia dochrapała się ze 100 mln. Ale gdy zagłębić się w szczegóły… Wystarczy, że jeszcze o dwa stopnie Celsjusza podkręcimy atmosferyczną grzałkę, a pożegnamy się ze smakiem kawy i czekolady. Przynajmniej w ich naturalnej postaci. Albo coś z fauny. Mniej więcej 70 lat temu mieliśmy na stanie 100 tys. tygrysów, teraz zostało ich trochę ponad 3 proc. Jeszcze chwila i „tygrysy” będą pojawiały się głównie jako nazwa dla grasujących pod kołdrą panów. O ile oczywiście panie uznają, że warto im taką ksywkę nadać… I tak dalej, i tak dalej.
Zapytasz, Czytelniku, słysząc ten głos łysiejącego na puszczy: „A jak ja sam mam temu złu zaradzić?”. I nie znajdując odpowiedzi, wciąż będziesz robił swoje, bo przecież z XXI wieku się nie wypiszesz. A śmierć, pomyślisz, i tak mnie kiedyś musi dopaść. Śmierć, owszem, lecz nie wymarcie.