Święta na świecie są przeróżne. Większość z nich łączy wszak jeden wypasiony składnik – dla głodnych fetowania ludzi stanowią pretekst do torturowania układu pokarmowego. Patrz: wigilijne stoły nad Wisłą. Tradycja, powie ktoś nie bez racji. Racja, tylko dlaczego po napchaniu się odświętnym jadłem tak obficie wypełniamy nim śmietniki? Odpowiedź z pozoru jest prosta: co roku, zadziwieni niczym dzieci, odkrywamy, że apetyt jednak nie rośnie w miarę jedzenia. A ponieważ żarełko to nie wino ani skrzypce, tuż po zapakowaniu do sklepowego koszyka serwujemy je do kosza. W odróżnieniu od sianka pod obrusem, to w portfelu się tu nie liczy – hasło „święta” rozgrzesza nabywców skuteczniej niż zaliczona pokuta. Grzech w tym, że odpokutować spożywcze rozpasanie będzie ziemianom o wiele trudniej.
Wbrew pozorom, w temacie różnorodności żywności homo sapiens cywilizacyjnie się uwstecznia. Aż trzy czwarte jego życiowego paliwa pochodzi od zaledwie dwunastu gatunków roślin i pięciu zwierząt. Jeśli coś im się przydarzy – a wedle specjalistów te genetyczne mutanty rozłoży byle wirus – z kromki chleba będziemy cieszyć się jak poddani na widok Kim Dzong Una. Ale póki co, kwestię jadła mamy tam gdzie ono nas zwykle opuszcza. Jeśli wierzyć oficjalnym danym, na całym globie produkuje się dwa razy tyle żywności, ile aktualnie nam potrzeba. Coś w tym musi być. W samych tylko Stanach Zjed(noc)zonych marnują rocznie produkty, którymi można by odziać w kalorie dwa miliardy ludzi! Tymczasem połowa tej liczby ziemian jest wciąż na głodzie. I chociaż bez wątpienia słuszne i trawienne byłoby ich nakarmienie, tym sytym takie refluksje są nie w smak – wolą przy stołach robić masę. A producenci kasę. Później zaś nas, grubasów, ta umęczona planeta musi dźwigać. Obyśmy tylko wkrótce nie stali się dla niej ciężarem nie do zniesienia.