„Kto czyta, nie błądzi” – taka maksyma widniała na ścianie dziecięcej biblioteki, który to raj jako pacholę jąłem odwiedzać. Więc czytałem. Również pozycje mało bajkowe, np. o pozycjach. Najpierw dorwałem gdzieś książkę pana Lwa pod tajemnym tytułem „Seks partnerski”, ruszając na platoniczną (s)eksplorację świata, jaki pokazał mi swe wdzięki wiele lat później. Kilka dni temu, gdy zajrzałem do tomiska „Lekarz ratujący zdrowie” dziękowałem losowi, że nie od niego startowałem z erotyczną edukacją.
Dzieło panów Winternitza, Schulza, Loflera, Schueslera i Springera referencje ma całkiem, całkiem, zostało bowiem „nagrodzone i dyplomowane na międzynarodowych wystawach hygjenicznych w 1928 roku”. Mnie zaintrygował w nim jeden rozdzialik, który medycy poświęcili sypialnianej stronie małżeństwa – instytucji, nota bene, niezbyt chyba przez nich cenionej, powątpiewają wszak, czy istnieją takie oparte „całkowicie na gruncie miłości”. Paradoksalnie, jej brak uznali za dla związku zbawienny. „Małżeństwa zawierane z namiętnej miłości, po względnie krótkim czasie stają się głęboko nieszczęśliwe i często prowadzą do szybkiego zerwania”. Dlaczego? Ano dlatego, że dziewczęta nie wiedzą, co je po ślubie czeka. Łatwo, twierdzą fachowcy, nie jest: „Są one oddawane płciowej samowoli męża, nie wiedząc, czy zgadza się ona z wymogami higjeny i etyki”. I radzą: „Żadna kobieta nie powinna bezwolnie poddawać się zmysłowości męża, tylko pamiętać o godności własnej i o swojem zdrowiu”. Tu spece przeszli do sedna: „Nic nie podrywa tak pewnie zgody małżeńskiej i wzajemnego szacunku małżonków, jak nadmiar obcowania płciowego, gdyż prowadzi on najpierw do przesytu fizycznego, a potem do uczucia wstrętu i odrazy”. Zatem jak często obcować należy „bez wyrządzenia szkody”? Góra raz na tydzień. W kwestii tego, co czynić, gdy owego przesytu pożąda żona, profesorowie milczą.