O tym, że „dobrej zmianie” dobrze idzie, najłatwiej dowiedzieć się z telewizji. Prościej i zdrowiej uczynić to jednak, udając się na spacer. Choćby po grodzie jedynym w swoim rodzaju i jakich wiele zarazem – Legionowie. Monumentalnych owoców prawych i sprawiedliwych władców tu wprawdzie jeszcze nie widać, inwestycje w ludzi procentują za to jak zacier. Przekonaliśmy się o tym z kolegą Aleksandrem, gdyśmy pewnego przedpołudnia ciągnęli na mieście swój dziennikarsko-operatorski wózek. A właściwie (co tej roboty jest zasadniczą częścią), pod chmurką sobie na coś czekając. No i się, o czym za chwilę, doczekaliśmy.
W zdeprawowanych krajach Zachodu lub u innych dzikusów traktowani byśmy byli przez tubylców jak powietrze. W Polsce, kraju do szpiku kości nasiąkniętym chrześcijańską miłością, to nie do pomyślenia. Dlatego ze zrozumieniem przyjęliśmy fakt, że już po kilku minutach jeden z mieszkańców ulicy Piotra Skargi, nie skarżąc się na styczniowy mrozek, wyszedł w lekkim negliżu przed chałupę i życzliwie pomachał do nas uzbrojoną w zaciśniętą pięść prawicą. A nawet zachrypniętym głosem gromko pozdrowił! Wnikliwa analiza zmęczonego życiem wokalu pozwoliła wyłowić z tych okrzyków słowo „bydlaki” tudzież obietnicę podjęcia przez podmiot (de)liryczny aktywności zmierzającej do skrócenia naszego dnia pracy. Najlepiej o głowę. Olo jak to Olo, to olał. Ja natomiast ucieszyłem się, że w moim wątłym ciele rodak ujrzał kawał chłopa – bo jak na wiernego wierze przodków obywatela przystało, bankowo ten pozytywny tkwił w jego bydlęcym komunikacie przekaz. I tak oto zwykły służbowy wypad niespodziewanie stal się pokrzepiającym świadectwem łączącego nasz dzielny naród braterstwa. Owszem, jego przedstawicielom mylą się czasem wyrazy „bliźni” i „bluźni”, lecz kiedy należy dać wyraz męstwu, czynią to bez wahania. Byle zza płotu.