Gdyby przypadkiem ktoś jeszcze nie zauważył, dyżurna garstka panów kochających prezydenta inaczej wypomina mu właśnie, że ma łeb do zarabiania kasy. Prezydenta Legionowa, rzecz jasna. Chodzi o ciemne rzekomo interesy ubijane, paradoksalnie, w majestacie prawa i z tegoż prawa reprezentantami. Tylko czekać, aż owi oskarżyciele wezmą się za komorników, będących bądź co bądź Romanowymi wspólnikami, których rolą jest wystawianie mu na licytacjach co smaczniejszych kąsków. Na ich miejscu już przygotowywałbym sobie linię obrony – najlepiej taką bez sensu, żeby pasowała do pasiaka, w jaki część mediów chce odziać legionowskiego „króla działek”.
Cóż, trąci ten cały szum groteską. W kraju, którym trzęsie człek kasowaniem biletów NBP niezaprzątający sobie głowy, wychodzenie przed finansowy szereg rzeczywiście może być ryzykowne. A znając biznesowe obrzędy pewnego ojca, nawet Rydzykowne. Nie każdy jednak ma swego Morawieckiego, więc o własną przyszłość musi zadbać sam. Bo ufanie w tej kwestii ZUS-owi krezusostwem na starość raczej nie grozi… I tu pojawia się wizerunkowy kłopot, gdyż po stronie prawych i sprawiedliwych też łatwo znaleźć takich, co licząc na zyski, liczą głównie na siebie. To dlatego jako wściekły PiSbull rozszarpujący szefa ratusza za niecne konszachty z komornikami jedyny miejski radny podłączony pod Nowogrodzką spisany jest na straty. Z drugiej strony – dzięki pomocy najsprawiedliwszego wśród Zbigniewów – rychło może wyjść na jaw, że licytacje, podczas których nieruchomości wyhaczał zły Roman, są be, zaś te nabyte przez pana Andrzejka – pod każdym względem cacy. Nie byłby to zresztą ani pierwszy, ani ostatni taki przypadek w historii krajowego politykierstwa. Bo u nas ludzie władzy rzadko chcą i potrafią wspólnie coś budować. Większość woli posyłać oponentów pod młotek.