Nie ulega wątpliwości, że zainfekowanie nas wirusem baseballa, apetytem na indyki czy pociągiem do silikonowych biustów wyszło Amerykanom kiepsko. Bo biegać to my za bardzo nie lubimy, wolimy poczciwe, małe kuraki, a w tej ostatniej kwestii bliżej nam chyba do Franciszka Starowieyskiego, który z uporem twierdził, że „cyc nie ku…s i stać nie musi”. Jednego wynalazcom gumowatych bułgerów z Mc mięsem zarzucić wszak nie sposób – skuteczności w nakłanianiu Polaków do tego, by 14 lutego absolutnie wszystko kojarzyło im się z czerwoną „pompką”.
Miłość to oczywiście ekstra doznanie i gdybyśmy byli permanentnie byli zakochani, to wojacy karabiny zamieniliby na lemiesze, a taki np. adwokat bronić mógłby się najwyżej sam – przed atakami czułości ze strony ukochanej lub, co jest bardziej na czasie, ukochanego. Pozytywne przesłanie niesione przez Valentine Day jest więc bezdyskusyjne. Dyskusyjna jest za to stojąca za nim marketingowa mafia, za jedyny cel mająca serduszkowe opętanie zamienić na cash. I tak oto kupujemy, wręczamy lub ślemy tysiące kartek, esemesów oraz prezentów mających dwie główne cechy: napis „I love you” i… cenę. Mało kto rozmyśla, czy jego połówka, zamiast tandetnego gadżetu, nie wolałaby drobiazgu kupionego, ot tak, bez okazji albo choćby obietnicy częstszych wizyt pod prysznicem. Komercjalizacja objęła nawet nasze serca i zapewne ani my sami, ani tym bardziej żaden kardiolog nic tu nie zmieni.
Cóż zatem czynić: obchodzić to zrzucone nam jak ongiś stonka jankeskie święto czy nie? Kupować czerwone bzdety czy love wyznawać na ławce w parku? Jasne, że obchodzić! Jeśli choć jedno na tysiąc papierowe serce spowoduje eksplozję uczucia, zabawa warta jest grzechu. Nawet gdy, jak twierdzą medycy, miłość to tylko krótkotrwały zryw naszych ogłupionych konserwantami hormonów.