Od razu zastrzegam: przedmiot niniejszych rozważań nie będzie bezpośrednio dotyczył takich maluczkich, jak obok podpisany lub inni, równie zwyczajni zjadacze chleba i zwyczajnej. Im przecież nikt po śmierci ulicy ich nazwiskiem nie ozdobi. Ale już IM, tym lepszym, owszem.
Chrzczenie ulic na pamiątkę polityków, naukowców lub wieszczów to normalka. Nie jest to wprawdzie zwyczaj powszechny (są kraje, gdzie wolą numerki, są też takie oficjalnych nazw ulic niemające wcale), niemniej pożyteczny, bo i komunikację czyni przyjemniejszą, i pozwala łatwiej przełknąć architektoniczną gorycz – na przykład gdy płaski z każdej strony blok stoi przy ulicy (oby żyła sto lat!) Reni Dancewicz. Niby kilka liter, a klocek, niczym patronka, od razu nabiera przyjemniejszych kształtów. Fakt, zdarzają się też przypadki mniej fartowne; gdy zasłużony reprezentant ważnego zawodu patronuje ulicy okupowanej przez przedstawicielki zawodu najstarszego. No cóż, tak bywa i tak być musi – na ulicę Ulicznic żadni radni raczej nie przystaną.
Skoro już o miejskich nazywaczach mowa, w takim Legionowie za kilkadziesiąt lat będą mieli spory kłopot. Terytorialny. Wśród współczesnych rządców naszych ciał i umysłów są persony godne przybicia na tablicy. To pewne. Skoro tak, powiesić więc ich gdzieś będzie trzeba. Tylko gdzie? Na miejscu, dajmy na to, pana Romana czułbym się śmiertelnie obrażony, gdyby po zgonie bezczeszczono mą godność na jakiejś podrzędnej alejczynie. Sęk w tym, że najlepsze lokalizacje są od dawna zajęte. A jakoś trudno sobie wyobrazić, aby np. Dziadek tę własną oddał po dobroci. Inna sprawa, czy wspomniany prezydent pozostanie niezapomniany i przeskoczy zasługami pana Józefa, skłaniając samorządowców z przyszłości do roszad. Całkiem możliwe. Sądząc w każdym razie po wynikach lokalnych wyborów, to kandydat pierwszego wyboru.