Statystykom i sondażom można wierzyć, można je negować, można też olać. Można wszystko. W końcu ich treść w dużym stopniu zależy od zamawiającego. Gdy jednak badacze próbują wcisnąć w tabelki i wykresy nie politycznych sprzedawców złudzeń lub jakiś handlowy wabik, lecz zachowania tudzież odczucia społeczne, warto się nad efektami ich trudu pochylić. Bo równie wiele da się dowiedzieć zarówno z tego, co w gąszczu danych jest, jak i z tego, czego tam brakuje.
Jakieś 90 proc. Polaków to zdeklarowani katolicy. Należy więc z grubsza przyjąć, że wierzą oni w Boga, respektują dekalog i spodziewają się za to nagrody w postaci zbawienia. Idąc dalej tym tropem, wypełniająca rodaków wiara – jeśli jest głęboka i prawdziwa – powinna pomagać im w zmaganiach z przeciwnościami losu, a przede wszystkim czynić ich szczęśliwymi. I rzeczywiście; jak wynika z badań, osoby religijne są bardziej zadowolone z życia i lepiej dają sobie radę z problemami. W tym miejscu, przynajmniej w polskich realiach, mamy jednak statystyczne manko. Okazuje się bowiem, że o to pytani wcale nie jesteśmy narodem powszechnej szczęśliwości i tylko garstka już na ziemi czuje się jak w raju. Coś tu zatem nie gra.
W grę wchodzą dwie opcje: albo potomkowie Lecha szczęścia się wstydzą, albo rzeczywiście ziemski padół doskwiera im tak, że nawet życie wieczne – póki nie zejdą – schodzi na dalszy plan; ważniejsze bywa tu i teraz, w którym naprawdę trzeba sporo się nachodzić, by gdzieś zajść. Cóż, pierwsza ewentualność raczej odpada – wstydzić to my się możemy dziurawych gaci lub za premiera, ale nie życiowego fartu. Pozostaje druga, wiodąca nas do smutnej konstatacji, że między deklaracją wiary a nią samą leży szeroki pas ziemi niczyjej. I całe stada polskich owieczek bez skrępowania tam się pasą. Niekiedy przez całe życie.