Pomijając ekstrawaganckie enklawy w rodzaju plaż albo hoteli dla naturystów, naturalne wśród ziemian jest przywdziewanie różnych szmatek. Dopóki szło o ochronę ciała przed słońcem czy mrozem, kryteria doboru stroju mieli(śmy) jasne – praktyczność oraz wytrzymałość. Lecz kiedy głównym zajęciem ludzi przestała być walka o paszę, zaczęło im się nudzić. I wtedy na świat przyszła moda.
Przyznaję, miewałem w młodszej części prawie półwiecznego żywota chwile zaćmienia, skutkujące pozytywną reakcją na rozsyłane przez trendsetterów wici. Wkładałem wtedy na grzbiet lub stopy kawałek szmaty wzbogaconej o dodatki z tworzyw sztucznych i byłem zachwycony, że wyglądam tak jak wszyscy. Szybko mi to jednak przeszło. Zapewne z wrodzonej niechęci do sztampy tudzież wszelkiej uniformizacji. Że o ekonomicznym rozsądku nie wspomnę. Bo czymże innym jest moda, jak nie sposobem na odzieranie klientów z kasy, przy jednoczesnym tworzeniu z nich karnej armii posłusznych reklamom nabywców? Takich gotowych w każdej chwili oddać życie za najnowsze gacie, buty, autko, aparat smartfoniczny… cokolwiek pozwalającego im upodobnić się do towarzyszy komercyjnej broni. Czy gnając do sklepu, przykładowo po mega topowe kierpce z bala(n)sem w nazwie, ktoś myśli o ich wygodzie, trwałości, stylu? A skąd! Znaczenie ma tylko rozmiar, no i fakt, że po ich zawiązaniu z mety stanie się bardziej związany z tymi, co są wporzo.
A co by było, gdyby każdy bez wyjątku obywatel oddał się pod komendę wszechmocnych kreatorów? No cóż, krańcowe stadium umiłowania mody, gdzie wszyscy zgodnie będą jej hołdować, stworzy z nas coś na kształt wojska. Tyle że w mundurach o mocno zróżnicowanym fasonie. Jeśli ktoś lubi na rozkaz szturmować sklepy, do boju!. Powinien tylko pamiętać o jednym: generałowie biznesu nigdy nie puszczą go do cywila.