Większość rodaków słyszała już bądź usłyszy posiadający peerelowski korzeń żart, jak to Kowalski chciał iść latem na urlop i udał się ze stosowną prośbą do szefa. Lecz gdy ten zapytał go, czy lubi ciepłe piwo i spocone kobiety, ów biedny pracownik mało roztropnie zaprzeczył. Więc boss spuścił go ze smyczy w styczniu… Jaki z tej bajki morał? Nie być z przełożonym całkiem szczerym? To też. Ja jednak dorzuciłbym jeszcze jeden: pod względem terminu rozłąki z miejscem pracy wziąć z Kowalskiego przykład. I nie chodzi mi wcale o zimę.
Po blisko półwiecznej obserwacji zachowań reprezentantów naszego gatunku (w tym ze trzy dekady uważnej) nabrałem przekonania, że trudno o coś bardziej nieosiągalnego niż wypoczynek w sezonie urlopowym. Kto był, ten wie – im popularniejszy kurorcik, tym gorzej. Tłumy, wrzaski, drożyzna, kolejki, no i na dodatek ten obezwładniający upał. Chyba że przebywa się nad Bałtykiem. Tymczasem wystarczy tylko przesunąć swój zasłużony fajrant o kilka tygodni do przodu lub do tyłu, a wymienione wcześniej uciążliwości znikają niczym gotówka w Międzyzdrojach. Ceny na przeróżne loty masz, bracie, odlotowe. Przebierasz, człowieku, w placówkach hotelowych. Kelnerzy w knajpach kłaniają ci się w pas, gotowi obdarzać uśmiechem po każdym twym beknięciu. Zachciało ci się gofra czy loda? Podchodzisz i dostajesz. Istny raj! A że temperatura ciut odbiega od na danym obszarze maksymalnej albo czasem zrosi cię trochę deszczu… To drobiazg. Grunt, że zapewniłeś sobie prawdziwy, długo oczekiwany relaks.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że mało którego urlopowego konserwatystę tym wątłym wywodem przekonam do zmiany zwyczajów. Na to potrzeba lat(a). Lecz gdy w lipcu czy sierpniu kolejny raz będzie stał w długaśnym ogonku po (niedo)smażoną rybkę, niechaj sobie te słowa przypomni. Popijając ciepłym piwem.