Ależ mi się trafił początek tygodnia! Dzięki medialnym doniesieniom nagle zdałem sobie sprawę, że sprawy ze sobą w roli oskarżonego chyba tylko cudem dotąd uniknąłem. Wszystko, jak to zwykle bywa, przez pieniądze. Wzorem większości rodaków mgliste miałem pojęcie na temat zapisów Ustawy o rzeczach znalezionych. A nawet, wstyd się przyznać, jej istnienia. Tymczasem ów akt prawny od 2015 roku obowiązuje i ma się… nie, nie doskonale. Ledwo dyszy, mało kto go bowiem poważa. Co więcej, taki stan rzeczy z masy obywateli – tych, którym zdarza się znaleźć na ulicy jakąś kasę – czyni jeśli nie przestępców, to przynajmniej drobnych złodziejaszków. To zaś status dla większości z nas raczej wstydliwy…
O tzw. znaleźnym, czyli 10 procentach wartości rzeczy, które właściciel winien odpalić znalazcy, każdy słyszał. Wielu nawet zostało owego prawa beneficjentami. Ale kim trzeba być, aby wiedzieć, że znajdując nawet grosik, trzeba szybciutko pognać z nim do pana starosty? A tym bardziej tak jak ustawa nakazuje się zachować. Ja aż tak uczciwych nie znam. Owszem, w przypadku portfela czy torebki z dokumentami zaświta człowiekowi myśl o nawiązaniu kontaktu z pechowym utracjuszem. Bo kiedy już na zdjęciu spojrzy mu się w oczy, jakoś tak głupio posilać się jego sałatą… Zanoszenie pieniędzy do szefa powiatu to jednak wyczyn dla większość Polaków poza zasięgiem. Nawet komórki, z której łaskawie mogliby do niego zadzwonić. Na własny koszt, rzecz jasna.
Z fikcji wspomnianej ustawy sejmowe asy zdały sobie sprawę dość szybko. Dlatego harują właśnie nad jej ciut bliższą życia nowelizacją. Jeśli przejdzie, natknąwszy się na kwotę poniżej 50 zł, szczęśliwy osobnik z błogosławieństwem państwa będzie mógł je przytulić. Biada mu jednak, jeśli znajdzie więcej i tego staroście nie odda. A znów jeśli odda – bieda.