O tym, że w każdej cząstce naszego organizmu tkwi unikalna genowa wizytówka, wiemy od dość dawna. Oczywiście „dość dawna” wedle obecnego, szybszego niż przed wiekami pierniczenia czasu. Drzewiej ludziska byli o tę medyczną wiedzę ubożsi. W swej plebejskiej większości mieli w nosie, że człowiek to brzmi dumnie. Wiedzieli jeno, że wewnątrz niego tkwią gnaty, płynie jucha i bije serducho – tylko tyle i aż tyle. Żeby (prze)żyć, z reguły wystarczało. Aż do teraz.
Wszystko przez po(d)stępy w penetrowaniu ludzkiego genomu. Nie te skrojone na naukową miarę, lecz zwykłe, dla ludu właśnie. Korzystając ze spadających kosztów technologii sekwencjonowania genów, robiący w branży spece rzucili na rynek opcję wglądu w głąb własnego – a jak ktoś będzie miał chęć, to i cudzego – DNA. Są już firmy, które za około tysiąca baksów pozwalają prześledzić klientowi jego życie wewnętrzne. Od teraz migiem można zdobyć wiedzę, czemu nie cierpi się mleka lub poznać powody, dla których ta żarłoczna cholera z parteru wciąż mieści się w ślubną kieckę, a pytająca nie mieści się nawet w granicach tolerancji zawianego małżonka. To zresztą drobiazg. Idę o zakład, że nim na dobre(?) zaczniemy analizować swe wrodzone za i przeciw, wyręczą nas inni. Zamiast podrasowanego C.V., pracodawcy albo ubezpieczycielowi przyszłości wystarczy wszak próbka śliny. I wtedy żadna ściema nie uratuje jej producenta przed wsypą. To samo będzie na rynku matrymonialnym. Bo po co brać egzemplarz ze skłonnościami do cellulitu, szlugów, czy raka prostaty? Lepiej od razu zamienić wraka na lepszy model!
Ja, który za nowymi modelami i modelkami nie ganiam, myślę sobie jednak, że GENeralnie to ślepa uliczka. Badając ludzkie DNA, do dna swym naukowym wścibstwem chyba dobijamy. I dopiero tam zdamy sobie sprawę, jak fajnie jest mniej wiedzieć, a więcej czuć. Choćby tym starym, znanym do bólu sercem.