Pesymistycznym optymistą będąc, od czasów pamiętnego mundialu w Hiszpanii, gdzie Piechniczkowe Orły doleciały aż do trzeciego miejsca, imprezowe szanse polskich piłkarzy oceniałem z pewną taką ostrożnością. Bez względu na to, kto im akurat szefował, zawsze miałem dziwne wrażenie, że piłka parzy ich w szpony, a obierana przez trenerów taktyka stanowi rozszerzony wariant stosowanych w końcówkach przegrywanych meczów wrzutek „na aferę”. Długo przed tym, nim – po latach całkiem wystrzałowych dokonań z kadrą – pan Adam wyszedł w Rosji na wałka, zapytałem pewnego zawodowego futbolistę, czy tylko ja w tym kraju dostrzegam u reprezentacyjnych ptaszków brak polotu? Wtedy wyszło na jaw, że nie tylko. A teraz wie już o tym cały świat. Na szczęście ten, w którym poza boiskiem żyjemy, przez to nie runął.
Zanim komuś przyjdzie do głowy zaprzątać ją sobie nożną impotencją reprezentantów, niech zastanowi się, co przez nią stracił. Odpowiedź brzmi: nic. Umoczą najwyżej producenci parówek, „energetyków” i wszelkich gadżetów nakręcających biznes oraz spiralę narodowych oczekiwań. Sami piłkarze już niekoniecznie, bo nawet mocno uwalone biało-czerwone mecze mają nikły wpływ na wysokość klubowych kontraktów. Jeśli zaś szary zjadacz widowisk z zielonej murawy wciąż będzie markotny, niech sobie zawarte w nich kwoty z bliska obejrzy. Wtedy, o ile „zielonych” lub innej waluty nie ma w nadmiarze, smutkowi na bank da czerwoną kartkę i każe opuścić plac gry. Kluczowy jest tu zwrot „na bank”. Niby każdy kibic wie, że bankowe konta nawet przeciętnych podawaczy zawierają sumki okrągłe niczym futbolówka. Lecz dopóki czegoś naprawdę nie skopią, przymyka na to oko. Gdy jednak skopią, warto odkryć w sobie głównego księgowego, aby poległych rozliczyć. I przestać zamartwiać się z powodu ludzi, którzy szybko biegają jeno do kasy.