Można wiedzę zdobywać w szkole, można też w drodze. Wszak od zarania dziejów wiadomo, że podróże kształcą. Dyplomów za wojaże po świecie nikt wprawdzie nie daje, ale co turysta sobie liźnie, to jego. Jedziesz, człowieku, odpocząć, a „w gratisie” zaliczasz wykład, np. o rozwiewaniu stereotypów. Wiem, o czym piszę, bo przewiało ostatnio mój światopogląd aż na lewą, czy raczej lewicową stronę. I to tuż za wschodnią miedzą.
W krajowym rankingu ulubionych kierunków urlopowych Białoruś jest gdzieś tak w piątej dziesiątce, obok Burundi lub Korei Północnej. – Z własnej woli pchać się do łagru Łukaszenki? Jeszcze czego! – myśli sobie Polak, po czym jedzie do Grecji. Tys piknie, lecz wyżej ogolonego – nękanego wieczną tęsknotą za Sowieckim Sojuzem, którego w (soc)realu nie ujrzał – od lat ciągnie tam, gdzie ongiś panowali Czerwoni Carowie. No i teraz przyszła kolej na ekskursję (choć akurat nie koleją) do wielbiącego komunistyczny porządek sąsiada. Co tam zastałem? Ano głównie… porządek. Jak w wielu trzymanych za mordę krajach, u wąsatego Olka wsio jest pozamiatane. Dosłownie i w przenośni. Niczym w Szwajcarii: czysto, cicho, bezpiecznie, a przy tym na czas. Często też nowocześniej, niż nam się nad Wisłą zdaje. Owszem, ktoś przyzna, gdyby nie ten reżim… Fakt, drzeć ryja pod parlamentem tam raczej nie nada. Pytanie tylko, czy ludowi chce się buntować?
Tak na oko oraz po zasięgnięciu języka, niet. Mając w zanadrzu socjalny spokój i całkiem szeroki zakres wolności, ograniczonych jeno zakazem patrzenia na ręce władzy, nasi słowiańscy bracia czują się u siebie dość haraszo. Jasne, to i owo należałoby tam poprawić, z drugiej jednak strony, gdzie by nie należało? Pesymistom zostaje czerpanie wiedzy z państwowej telewizji: i u nich, i u nas nadaje ona głównie priekrasnyje wieści. Ta białoruska oczywiście więcej – bo nie musi dowalać opozycji.