Czy istnieje uniwersalny, ponadczasowy patent na życiowe szczęście – nie chwilowy fart, lecz takie prawdziwe i permanentne? A skąd! Gdyby istniał, jankescy naukowcy już dawno by go wynaleźli, a Japończycy pakowaliby do mikroprocesorów. Tak więc póki co aż tak łebski happy sapiens po matce Ziemi nie chodził. Jakoś tam jednak w trakcie złażenia z drzewa nauczyliśmy się trudy ewolucji sobie osładzać. Od czego kiepełe! Pomijając naturalny, przyjemny i zdrowy sposób na dogęszczanie planety, mamy przecież także kojące płyny bazujące na fermentacji roślin, mamy nasze budowane z mozołem kariery, mamy wreszcie technologiczne błyskotki. Toż to rozkosz w wersji full wypas! Ale uwaga, można też odwrotnie.
Wielu starożytnych filozofów tym bardziej było szczęśliwych, im mniej targali przez życie doczesności. Dziwacy? Nic podobnego. Nie trwonili przecież czasu na zdobywanie dóbr ani też – co istotniejsze – nie obawiali się, że kogoś stracą. Bo jak tu coś postradać, nic nie mając? Większość z nas, obecnych lokatorów planety, tego rodzaju komfort ma jednak w nosie. Ba, za nic by go nie chciało! Pomijając nawet ulotność sprzedajnych gadżetów, wśród miliardów żyjących ludzi mamy wszak zwykle kilku tych, bez których żyć byśmy nie chcieli. I dopiero ten strach, ta o nich obawa jest wyzwaniem, z którym warto i trzeba się zmierzyć.
Uzbrajając się wprzódy w solidny ładunek optymizmu, należy wroga poznać, a później oswoić. Bo choć pokonać przeznaczenia się nie da, to okiełznać i wziąć je za łeb – owszem. Co w przełożeniu na ludzką egzystencję oznacza absolutny zakaz wjazdu dla czarnowidztwa i smęcenia, a zielone światło dla uśmiechu i radości z każdej zaliczonej chwili. Nawet jeśli akurat jest mniej kolorowo. Czy tą drogą zawsze da się dojechać do szczęścia? Ufam, że tak. W codzienną nawigację trzeba tylko wpisać: carpe dzień.