Sądząc po nazwisku mitycznego naukowca, to nie Polacy wymyślili prawo Murpy’ego. Wiele wskazuje jednak na to, że właśnie w oparciu o obserwacje naszej nacji ów słynny uczony sformułował twierdzenie zakładające, że kiedy coś może się nie udać, to nie uda się na pewno. Szczególnie jeśli wziął pod lupę półświatek polityki. Gdyby wciąż prowadził badania, niedzielna kulminacja narodowego święta tylko potwierdziłaby jego wcześniejsze wnioski. Podczas warszawskiego marszu nie wyszło nam przecież nawet chodzenie.
„Dziadek” z Kasztanką uśmiali się zapewne jak konie już na wieść o tym, że władze państwa układały się z hersztami tyleż ekstremalnej, co marginalnej, zdelegalizowanej zresztą przez piłsudczyków organizacji. Po co? Bo w nazwie ma słowo „narodowy”? Niemiecki socjalizm też miał. To trochę tak, jakby ktoś planujący budowę mleczarni konsultował te plany z hodowcą jednej krowy. Ale to, co w biznesie byłoby „tylko” bez sensu, w polityce oznacza blamaż. I tak oto wyszli sobie „zjednoczeni” rodacy przejść się po stolicy: na początku ci, co mają władzę, a kilometr dalej ci, co władzę mają w… zamiar przejąć. Ci ważniejsi w milczeniu, zaś ci z hordy, drąc mordy. Najgłośniej pacyfistyczne inaczej hasełko „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Swoją drogą, gdyby tak zapytać dowolnego miłośnika narodu, kto konkretnie do owej hołoty należy, odpowiedź brzmiałaby chyba jakoś tak: „Hmm, tego nooo… to może niech kolega powie”. Ale co tam, grunt że w złudnym poczuciu wspólnoty można lżyć wroga. Niech już liderzy martwią się jakiego.
Bodaj najbardziej znamienny w tym patriotycznym z założenia spacerku był wszak fakt, że prowadził on donikąd, nie miał mety. Zamiast kulminacji, uczestnikom przyszło rozpełznąć się po stadionowych błoniach. Na długo po tym, jak cichcem ulotnili się stamtąd politycy. Oj, Marszałek by w takim marszu nie pomaszerował…