Przepadam, byle nie po gwizdku, budzić się o poranku zwiastującym futbolowy meczyk. Nawet jeśli jest to poranek niedzielny, czyli ze swej weekendowo-grillowej istoty koszący często nasze samowyplucie równo z trawą. Jakoś tak fajniej jest zakładać ciuchy, jeść śniadanie, a nawet oddawać się fizjologicznym rozważaniom, oczekując na to, że już za chwileczkę, już za momencik, nasze Orzełki zaczną się kręcić. Choćby nawet, tak jak ostatnio, ciut bez sensu. Znają ten stan zwłaszcza faceci, którym to po wiekach robienia kariery na etacie myśliwych postęp w rolnictwie i przemyśle kazał w okolicach XIX wieku polowania zarzucić. A czymś, motyla noga, trzeba je było przecież zastąpić! Padło na sport. I to padło mocno, bo niemal wszystkie gry z użyciem piłek wymyślono właśnie wtedy. Tak oto od tamtej pory panowie z łowieckimi atawizmami pogrywają: bądź czynnie – model ginący, bądź biernie – model gnijący. Na kanapie.
Co jakaś większa piłkarska imprezka, na zielonej fali wypływają z męskiej części narodu nowe pokłady kibicowskiej aktywności. Jakież to rozkoszne widzieć nieprzebrane zastępy przebranych brzuchaczy, odzianych w sportowe gacie ojców dzieciom! Że o zakładanych na okoliczność transmisji szalikach nie wspomnę. Jakież to budujące patrzeć, kiedy na świeżo polanych fundamentach z piwa i karkówki rodzi się poczucie narodowej wspólnoty! Niech więc złośliwcy nie plotą głupot, że po pierwszym golu „w plecy” kopany patriotyzm zwykle zostawiamy na aucie. W życiu! Najwyżej za karę zdejmujemy go z boiska. Ale nie wiem, co musiałoby strzelić nam do bramki, byśmy w kolejnym meczu odpuścili sobie wystawienie ojczystych uczuć w pierwszym składzie!