Bez względu na to, czy chodzi o medialną „przykrywkę” wpadki z bliźniaczymi drapaczami stołecznych chmur, czy o zwykłe akcje pań i panów z biura węszącego korupcję, szacun dla ludzi Prezesa – nie każdy potrafi zamykać swoich, w dodatku na publicznym widoku. O tym, że żywot dygnitarza bywa w kratki, przekonał się ostatnio słynny pupil eks dowódcy narodowej destrukcji, pan Bartłomiej – teraz występujący pod skróconym nazwiskiem „M.”. Nie mylić z tajemniczą postacią znaną z serii o Bondzie. Jamesie Bondzie. Niby od kilku lat demonstrował rodakom iście niedźwiedzi głód władzy, lecz dopiero kiedy zdmuchnęli go ze świecznika, naród przekonał się, co z niego za ancyMON. I niezależnie od sądu osądzi sobie w wolnej chwili, czy „miśkowi” należy się nie tylko moralna degradacja.
Można się oczywiście pastwić nad arogancją i rozpasaniem prymitywnego małolata, któremu wpływowy patron ofiarował zaszczyty oraz poczucie bezkarności. Paliwa nie zabraknie, bo uwolnieni od pana Bartka podwładni nieśmiało zaczynają już sypać, jaki w robocie zgotował on im los. Mniejsza wszak o typa, choć to bez wątpienia jeden z barwniejszych przykładów politycznego kolesiostwa. Bardziej dołujący jest fakt, że takich nominacji jest i pozostanie w światku władzy bez liku. Spod jakichkolwiek sztandarów by ona akurat nie była.
Nic w tym złego, gdy przyszły decydent prze do zaszczytów ze świadomością swych braków i szczerą chęcią ich uzupełnienia. Każdy kiedyś się uczył, nawet Dalajlama. Lecz jeśli wybraniec ludu budzi się nagle z przekonaniem o własnej nieomylności i pragnieniem formowania innych na swe podobieństwo, robi się groźnie. Jednym potrzeba ministerialnej teki, innym wystarcza dwieście parę głosów – by z chroniącej przed nimi bliźnich skorupki w trymiga wykluł się zbawca! A po chwili zaczął trącić poglądami, którymi nie tylko za młodu nasiąknął. Owszem, czasem robią się wtedy jaja, ale mało komu jest niestety do śmiechu.