Pamiętam zamierzchłe dzieje, gdy w betonowych klockach wisiały sobie beztrosko listy lokatorów, a zdjęcia pozwalano ludziom robić bez pisania do nich sążnistych podań. Słabo natomiast pamiętam, czy z tego powodu spadła komuś z głowy korona. Raczej nie, bo korony w demoludach mieli tylko Czechosłowacy, a u nas oskubano z niej nawet orła. No ale padł ustrój, czasy mamy nowe, smartfonowe, przeto władza – dla dobra ludu, rzecz jasna – wypRODOkowała zacną ustawkę o ochronie danych osobowych. Intencje posiadając chwalebne, zapomniała jednak, że miliony rodaków i tak już swe dane ma dawno sprzedane. Nie za gotówkę wprawdzie, ale co to za różnica? Zaczęło się wszystko niewinnie, od zmiany społeczeństwa w społecznościowy portal – ten najważniejszy, z Ameryki.
Kiedy my wciąż musimy mizdrzyć się do Wuja Sama, jego ludzie z FB(I) bezwizowo i za friko wjeżdżają w nasze najbardziej skrywane tajemnice. Polak zaś jest happy, bo wrzucił pościk z focią usmażonej właśnie jajecznicy… Zajefajny deal! Internauto, jeśli myślisz, że Markowa firma wie o tobie jedynie to, co napisałeś przy rejestracji na portalu, porzuć swe złudzenia równie szybko jak to czynisz z mającym, o zgrozo, więcej niż rok telefonem. Tak, tak, jest dużo gorzej, niż sądziłeś. Podobnie jak cała sieć, także Zuckerbergowa maszynka do produkcji szmalu nie zapomina nigdy i niczego. I to akurat dziwne nie jest. Po wyrwaniu od „fejsa” przekazanych mu mimo woli informacji zdziwić się za to można bardzo. Są bowiem wśród nich m.in. listy mailowych i telefonicznych kontaktów, dokładne rejestry połączeń, historia SMS-ów, posty, zdjęcia, odwiedzane strony, reklamy – innymi słowy, każdy ślad aktywności użytkownika w serwisie i nie tylko. Tak więc wstydliwie chowając się nad Wisłą za RODO, jankesom zza oceanu pokazujemy się w pełnym negliżu. Trudno o piękniejszy akt bezbrzeżnej głupoty.