Nasz wciśnięty między ruską wódkę o szwabską zakąskę kraj od wieków dostaje przy okazji ich bojów po tyłku. Ewentualnie sam robi za chłopca do bicia. Krótko pisząc, odkąd pan Mieszko wprowadził Polan na salony, częściej miewamy pod górkę, niż z niej zjeżdżamy. Albo zasuwamy bez hamulców. A ponieważ nieszczęścia – wzorem dziewcząt udających się do toalety – nie lubią chadzać pojedynczo, przeto pech towarzyszy nam również w turystyce.
Ci znad śródziemnomorskiego basenu na przykład – Włosi, Grecy, Hiszpanie, nie musieli robić nic. Zdmuchnęli ze starożytności trochę piachu, postawili kasy i wystarczyło – ściągają miliony dziwaków adorujących wzrokiem sterty obrobionych kamieni, fundamenty po chałupach, czasem nawet ściany oraz kilka kolumn. Wszyscy są happy: miejscowi, bo golą łebków na łyso, a turyści z powodu liźnięcia antyku. Przez brudną szybę, ale jednak. Powie ktoś: – Oni przecież także do nas wpadają. Jasne, tylko ile musieliśmy się przy tym napocić! Wyobraźmy sobie, że w stolicy pokazujemy zagraniczniakom zgliszcza Zamku Królewskiego, z kolei w Biskupinie – teren po dawnym grodzie. Już widzę te tłumy… Nie, my wszystko pieczołowicie zrekonstruowaliśmy, by nasi goście nie musieli, broń Boże, fatygować wyobraźni. Na rewanż ze strony tuzów turystyki nie ma jednak co liczyć. A czy to byłby taki kłopot, postawić gdzieś i wykończyć świątynię Hery czy innego Neptuna? Odpicować amfiteatr? Owszem, coś tam ostatnio potomkowie Rzymian próbują działać w Pompejach, lecz jedna mała willa wiosny w tej kwestii raczej nie uczyni.
Czyli co, strzelamy wojażowego focha i olewamy obce gruzy? Cóż, tak byłoby honorowo. Ale byłoby też głupio. Bo gdy chodzi o dzieła starożytnych speców, honor lepiej schować tam, gdzie ich współcześni rodacy chętnie nam zaglądają – do kieszeni.