Wśród mieszkańców górnej połówki Starego Kontynentu można niekiedy wyczuć zazdrość z powodu faworyzowania tej dolnej przez słoneczko. Cóż, jeżeli ktoś bardzo lubi zwilżać ciało potem, jego sprawa. Zdarzało mi się też słyszeć wśród rodaków zachwyty nad uprawianym przez południowców kultem sjesty. I tego to już, przyznaję, nie chwytam. Szczególnie z perspektywy pracownika, który miałby się owej bogini co dzień kłaniać.
Kiedy rano jakieś brzęczące urządzenie lub okrutny człowiek budzą nas ze snu, oddalibyśmy królestwo za ciszę. I jeśli to tylko możliwe, migiem przechodzimy do konsumpcji słodziutkiej dżem-ki. Później z reguły nadchodzi jednak moment łóżkowej ewakuacji, zakończony trzaśnięciem drzwiami i wyjściem do roboty. Czego wtedy pragnie szeregowy Polak? To jasne niczym wspomniane wcześniej słońce – jak najszybciej z niej wrócić! Skoro nie za zbytnio można się już w pracy wstawiać, stawia się przeto na posterunku, odliczając minuty do fajrantu. A co robią ci z południa Europy? Ano kiedy u nas zatrudniony obywatel odhacza w myślach mniej więcej pół dniówki, ci – bez względu na temperaturę – zamykają biznes i zaczynają uprawiać swój sjesting. Od tego momentu moglibyśmy uważać ich za farciarzy. Sęk w tym, że ci biedni kupcy, mechanicy albo fryzjerzy po kilku godzinach wracają do przerwanych zajęć. Po czym kontynuują je dotąd, aż rozpanoszy się na niebie księżyc. Nad Wisłą nie do pomyślenia!
Bo potomek mitycznego Lecha, owszem, sjestę w miarę możliwości uprawia, lecz na swoich zasadach. Ba, wtedy to on nawet za sjestą przepada. Pod jednym wszakże warunkiem – przypadać musi ona w czasie pracy. W ten oto sposób, po pierwsze, prezentuje wręcz modelowy przykład połączenia przyjemnego z pożytecznym, po drugie zaś potwierdza – wyjątkowo przecież wśród szefów cenioną – umiejętność robienia dwóch rzeczy naraz. Jak zatem widać, nie tylko zresztą na mapie, nasi górą!