Funkcjonuje w dziennikarstwie wytrych pozwalający rzucić czytelnikom na stół choćby stertę ochłapów. Wystarczy jeno wspomnieć, że łyknęło się niusa z nie całkiem czystego źródła. Pismak sądzi wtedy: „jestem kryty”, zaś czytelnik niech sobie w plewach szuka ziarnka prawdy. Cel i tak przecież został osiągnięty, bo po takim tekście zawsze coś się do kogoś przylepi. Publikując artykuły piętnujące rzekome grzechy „kliki” z legionowskiego ratusza, z lubością używa tego sformułowania „Mazowieckie To i Owo”. Przykłady? Oto jeden z pachnącego (niestety brzydko) sensacją numeru, gdzie imć Karol Krawczyk raczył poświęcić miejsce naszej skromnej gazetce, tu cytat, „pochłaniającej miesięcznej, według nieoficjalnych informacji, ponad 50 tys. zł”. Nawiasem pisząc, uczynił to przy okazji tekstu na zupełnie inny temat… Mocne! Zapomniał tylko dodać, że połowa tej kwoty to pensja naczelnego.
W każdej miejscowości trafia się tzw. wioskowy głupek. Zaczynam podejrzewać, że red. Krawczyka szefowie To i Owo obsadzili właśnie w tej roli. Głównie dlatego, że TiO, zdaje się, byt bez numeru PESEL, dzięki czemu ludziom ze swych dzieł nigdy nie spojrzy w oczy. Potwierdzałby to też sam pseudonim, tożsamy z danymi mało lotnego bohatera serialu „Miodowe lata”. Tak sobie zatem Krawczyk kraje jak mu fantazji staje, a jego naczalstwo cieszy się, że co i rusz ubiera wroga w jakąś aferkę. Co do „miejscowego” niusa, może w nim też chodzić o coś jeszcze – próbę wciągnięcia wroga w ekonomiczną polemikę. Jeśli tak, znów uszyto ją w stylu filmowego tramwajarza: grubymi nićmi i bez fasonu. Gdyby prawo dopuszczało taką opcję, wypadałoby zgłosić do prokuratury podejrzenie o popełnieniu przestępstwa gazetowej głupoty. Wyrok gwarantowany.
Na koniec to ja sprzedam wszystkim dwie sensacje: „Mazowieckie To i Owo” jest finansowane ze środków pochodzących z sezamu Ali Baby, natomiast jego naczelny maczał palce w zamachu na arcyksięcia Ferdynanda. Wiem to, ma się rozumieć, z nieoficjalnych informacji.