Dla milionów biedaków ustawowo skazanych na długoletnią edukację nastały cudne czasy! Bo oto nauczyciele – główni sprawcy ich szkolnych zgryzot, wakacje zrobili sobie już w kwietniu. A skoro oni rzucili w kąt dzienniki, uczniowie uczynili to samo z książkami. I teraz trzymają kciuki za to, by Broniarz zbyt szybko nie dał się rządowi zaorać. Fakt, absolwenci wskrzeszonych podstawówek tudzież skazanych na wymarcie gimnazjów może i są ciut strapieni, bo nie wiedzą, kto i kiedy zajmie się oceną ich deficytów wiedzy. Z drugiej jednak strony, im później to dla wielu orłów nastąpi, tym lepiej.
Którego dnia znów zabrzmi w Polsce dzwonek na lekcje, nikt na razie nie wie. A jeśli wie, nie powie. Przerwa, z perspektywy krótkich dziejów III RP, zapowiada się w każdym razie długa. Gorzej, że jej przebieg jest jakiś taki mało spektakularny – przyjść do roboty i nic nie robić potrafi u nas każdy. Za komuny to zjawisko występowało nawet dość powszechnie, a szefowie przymykali na nie oko – wszak podwładni często brali przykład właśnie z nich. Tak czy siak, oświatowe antrakty czyniono wtedy z większym przytupem. Zima stulecia, stan wojenny – to dopiero była kanikuła! Owszem, może i za sprawą mrożących piórniki temperatur spędzona z gilem do pasa, ale jaka wciągająca! Spuszczona z ławek dziatwa była do tego stopnia zagoniona, że często zapominała o ładowaniu smartfonów…
Co do belferskich postulatów, trudno odmówić im słuszności. Nawet wziąwszy pod uwagę ową smutną prawdę, że dla forsy się tego fachu nie wybiera. Czas, a także skala protestu to już insza inszość. Jeśli związkowcy w tym sprawdzianie sił z władzą przegną, nawet od kibicującego im narodu mogą w końcu dostać pałę. A u wychowanków stracą to, czego żaden pracodawca nigdy im nie zapewni – wiarygodność i szacunek. Chcąc nie chcąc, zdają właśnie swój najtrudniejszy egzamin.