Przez wzgląd na poniedziałkowe lanie wypadałoby skrobnąć coś z jajem. A zarazem by nie wypadało. Jajcarskie zapis(an)ki, kiedy katolicka część Lechistanu z pokorą chyli czoła przed tajemnicą Pańskiego zmartwychwstania, jakoś nie uchodzą. W kraju, gdzie religijna ekspresja sprawia, że zbawienia – końca w końcu najradośniejszego z możliwych – oczekuje się w ascezie i z włosienicą na grzbiecie.
Polak, ten rzadko wyglądający poza swe chrześcijańskie podwórko, sądzi, że taki sposób zdobywania miejscówki w raju jest jedynym właściwym. Wyznawaniu kultu winna zaś towarzyszyć mina polityka po zawalonej reelekcji. Tymczasem bywa rozmaicie. Weźmy choćby proste mszalne wezwanie: przekażcie sobie znak pokoju. U nas doniosły ten akt odbywa się na dystans i sprowadza do dyskretnego skinięcia głową – aby jeden z drugim wierny nie narazili na szwank świątynnej powagi. Ale już w takiej Brazylii ludziska przyjaźnie klepią się po plecach, a w Kamerunie nawet padają sobie w ramiona. Sympatyczne, prawda? Że niby postępują tak chrześcijańscy nuworysze; „dzicz”, która jeszcze wczoraj modliła się do innych bogów? I co z tego? Nam też Jezusa przywieźli misjonarze. Fakt, wcześniejszym o parę setek lat kursem, żadna to wszak różnica. Zwłaszcza z perspektywy wieczności.
Przyznają sami kapłani, że nasza religijność to często tylko fasada, za którą nie kryje się nic poza chęcią odbębnienia wpojonego za młodu obowiązku. Stąd też słowo „triduum” kojarzy się wielu z pastą do zębów, wielkanocne święta zaś z wilgocią. Czy więc głodni wiary Polacy są wiaryg(ł)odni? Bywają. Choć tzw. praktykowanie wychodzi im średnio, z większością przykazań starają się trzymać sztamę. W okolicach Wielkanocy szczególnie. Dziesięć to przecież 1 + 0 – do złudzenia przypominające… no właśnie! Bo w życiu generalnie chodzi o to, by mieć twardą moralną skorupkę i unikać robienia bliźnich w jajo. Nawet na miękko.