Im więcej dostrzegam na gębie zmarszczek, tym mniej sensu widzę w urlopowych wyjazdach turystycznych. O ile, gwoli jasności, służyć mają odpoczynkowi. Że niby bredzę? To sięgnijcie pamięcią do WSZYSTKICH okoliczności związanych z wymarzoną ekskursją. Wszystkich, a nie tylko zazdrosnych spojrzeń znajomych, gdy podziwiali wasze przyozdobione palmami facjaty. W razie amnezji, służę pomocą.
Już wyznaczając wakacyjny azymut, zaliczamy trudny wybór pomiędzy atrakcyjnością przygody a jej ceną. Przy czym obie te wielkości miewają ze sobą luźny związek. Zresztą nawet pobyt w turystycznym raju nie zasmakuje ambrozją, jeśli wcześniej kosztowała jej ze swym gachem ta Kryśka z finansowego. W naszych małych światkach odkrywcami chcemy być i basta! Czasem się udaje. Później jeszcze tylko dieta, zakup ciuchów oraz opcji „olinkluziw” i już mościmy się w zapchanym czarterze, by zaznać upragnionego odlotu. Inna sprawa, że uniesienie to często krótkie. Na miejscu rychło poznamy bowiem folderowy potencjał cyfrowej fotografii, najdzie nas też refleksja, że pod tropikalnym niebem ślubny wciąż ani nas chłodzi, ani grzeje. Na dodatek trzeba jeszcze w tym ukropie łazić, oglądać jakieś starocia i udawać, że nas, światowców, to kręci. Jakby tego było mało, wyczerpani, z odłażącą skórą i tysiącami identycznych fotek, musimy się spakować i cały przepocony majdan taszczyć z powrotem nach hause. Mnie zawsze do cna rozładowywało to akumulatory, przez co później za nic nie mogłem zapalić się do roboty.
A gdyby tak spróbować wypocząć bez egzotycznego zadęcia i dostrzec relaksacyjne uroki własnej chałupy? Potraktować ją inaczej niż marnie co miesiąc opłacaną opiekunkę naszych snów? Nagle może się okazać, że cieplej nam w niej niż w Afryce. No i żaden sprzedawca marzeń nie zrobi z nas więcej taszczącego jego biznes murzyna.