Nie wiem jak czcigodnych Czytelników (w skrócie: czcitelników), ale mnie w temacie medycyny niekonwencjonalnej śmieszy widok magików obłapiających pole energetyczne pacjenta, pieszczących je prądem aż miło! Zmarszczone czoło, mądra mina maskująca niemądre gesty, doprawiane kadzidełkiem bądź muzyką relaksacyjną zabiegi wzmagające wiarę w moc tego misterium – oto bioenergoterapia. Pamiętacie „Nowe szaty cesarza”? Pewien Duńczyk opisał tam iście kryminalne story z udziałem oszustów mamiących władcę obietnicami dostarczenia mu tak cudnych łaszków, że Jacyków się chowa. Materię, z której je uszyto, delikatną i zwiewną, cechowała stuprocentowa wręcz przezroczystość. Krótko mówiąc, nie było jej wcale. Siła perswazji obu blagierów okazała się jednak ogromna, bo cesarz bez oporów wystąpił w nowej kolekcji, wychodząc do poddanych odziany tylko w buty i koronę. Jak to możliwe? Nim krawcy skroili panującemu ciuch i mamonę, zdradzili, że piękna ich dzieła nie dostrzeże jeno ten, kto jest głupi lub nie nadaje się na swe stanowisko. Więc wszyscy milczeli.
Z bioenergoterapią bywa tak samo. Nie dlatego, że z gruntu jest oszustwem – wiele razy zwyciężyła, gdy medycyna rzekła: pas. Po prostu często biorą się za nią hochsztaplerzy, a my – niczym lud w andersenowej bajce – wstydzimy się przyznać, że nic nie czujemy. Dawno temu, z legitymacją Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego, łaziłem na kursy, wykłady, chłonąłem metafizyczny klimat. Widywałem, jak w ludziach rodziły się nagle zdolności uzdrawiania, wróżenia, stawiania horoskopów. Najczęściej urojone. Być może właśnie z tych kręgów wywodzą się telewizyjni prorocy, co chwila pytający „wiesz o czym mówię?” i sprytnie kończący połączenie, zanim ktoś zdoła zareagować. Wiadomo, ściema. Mająca wszak jedną cenną właściwość: świetnie bawi. Uzdrowiciele powinni brać przykład – w końcu śmiech to zdrowie!