Z pójściem na zawodową emeryturę nie ma problemu – szast, prast i już człowiek liczy co miesiąc na mamonę z ZUS-u. O ile tego radosnego momentu dożyje. Mniej więcej wiadomo też, kiedy deszczu owych kokosów oczekiwać, choć w tej kwestii lud pracujący miast i wsi musi już polegać na woli aktualnie rządzących. Za panowania jednych można się cieszyć, bo obiecali, że warsztat pozwolą wynieść na strych tuż po sześćdziesiątce, a przyjdą inni i klepną harówkę do siódmego krzyżyka. Cóż, polityka. Jak to dawniej mawiało szemrane towarzystwo, mając akurat średnio przez siebie wyczekiwany kontakt z funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej, „na władzę nie poradzę…”. Jasna sprawa. Gorzej ma się ona z posłaniem na emeryturę własnego hobby. Poznałem i ja smak tego dylematu, gdyż ponieważ życie roztoczyło właśnie przede mną smutną perspektywę zerwania z kochanką, która na dobre i złe była przy mnie od ponad trzech dekad. I chociaż nie przez cały ten czas łączyło nas tak samo silne uczucie, sprawiała ona, że prawie wszystko wokół mnie grało. I co, nagle ma zapaść cisza?
Jak na towarzyszkę życia, gitara ma właściwie same zalety. Mnóstwo zalet. Posiada na przykład główkę, która nigdy jej nie boli. Lubi stroić, lecz w żadnym wypadku fochy. Ponętny korpus nawet po upływie wielu lat zachowuje kształt i wagę. Królowa rockowych instrumentów mówi tylko tyle, na ile jej pozwolisz. Zawsze entuzjastycznie reaguje na dotyk. Ba, ona nawet lubi, gdy się czasem przeciąga strunę… No i weź tu, szarpidrucie, daj tej pocieszycielce dźwięków kosza! Zwłaszcza gdy możesz mieć pewność, że cierpliwie zniesie ona twe postępujące z wiekiem zdrowotne dysonanse. I niczym drzewo, z którego ją zrobiono, będzie przy tobie stała, nawet kiedy ty zaczniesz mieć z tym kłopot. Taaak, chyba lepiej się nie rozstawać i wybrać damę jedynie słuszną – w końcu tylko z nią zawsze grało się jak z nut.