Co do skuteczności afrykańskich czarowników zdania są podzielone. Szczególnie w kwestii wywoływania zjawisk atmosferycznych, bo taneczną kondycję – by na okrągło śmigać wokół ogniska – bez wątpienia mieć muszą. No i mocny łeb, potrafiący znieść końskie dawki halucynogennych smakołyków. Ale coś tam czasem im się chyba udaje, przynajmniej wedle współplemieńców, którzy walą do pachnących magią szałasów niczym legionowianie na potańcówki w Parku Zdrowia. Po zdrowie i nie tylko. Myliłby się wszak ten, kto sądzi, że takie czary to jeno na Czarnym Lądzie. Otóż nie. Powoli zaczynam podejrzewać, że ja też mam w sobie coś z szamana.
Na dobrą sprawę, przy małej językowej gimnastyce, to właściwie żaden problem. Odkąd konsumpcję zaczęto w pewnych kręgach zwać szamaniem, w kontekście spożywczym szamanów i szamanek jest na świecie bez liku. Sam o sobie myślałem dotąd, że ze mnie taki trochę cicho sza-man, gdyż miłuję ład i spokój, najlepiej niezmącony zbyt wielką liczbą decybeli. Z czasem zacząłem jednak dostrzegać pewną prawidłowość, dzięki której – jako szaman właśnie – mógłbym być w wielu regionach globu bardzo poważany. Że o czarownym uroku królewskich apanaży nie wspomnę… Specjalizacja: woziwoda, a konkretnie – dostarczyciel opadów. Nie wiem, jak to się dzieje, lecz ilekroć jeżdżę na rowerze – choćby Zubilewicz przysięgał, że przez miesiąc nie zwilży Polski kropla deszczu – najdalej po godzinie zmoczy on mi zadek. Deszcz, nie Zubilewicz. Zaś w wersji light ktoś na górze spędzi czarne chmury. Zbieg okoliczności? Może. Tylko czemu biega on tak, że nigdy nie uchodzi mi to na sucho? Cóż, pora wyciągnąć z tego właściwie wnioski, czyli zadbać o reklamę. Jeśli w kraju lub za granicą stanę po wilgotnej stronie mocy, zarobię krocie! Zwłaszcza że w temacie lania wody przemawia też za mną doświadczenie.