Katując się urlopowym „wypoczynkiem”, jedni faceci mówią to głośno, inni jeno w myślach: byle do roboty! Kto nigdy w trakcie okresowego rozstania z firmą nie doszedł do podobnego wniosku, niech pierwszy rzuci zwolnieniem. Powodów, by nie cierpieć tych rozwodów, jest mnóstwo i zaczynają się już na etapie planowania. Pląsając radośnie do biura, sklepu czy kopalni, pracownik rzadko rozkminia, co akurat przyjdzie mu robić. Od tego jest szef, który ten problem łaskawie ogarnia. Tymczasem zbrojąca się do wakacyjnego starcia familia raz po raz wstrząsana jest domowymi wojnami o to gdzie, kiedy, z kim i na jak długo? Plus w promocji obowiązkowy stres związany z obawą o to, czy letniego turnusu nie spędzi się pod chmurką. Tą deszczową. Później zaś następuje wyprawa. Co to oznacza, wiadomo – tłoku na polskich drogach i kolei losu pasażera kolei każdy z nas doznawał po wielokroć. A w tym czasie ktoś, kto zesłania na urlop uniknął, dociera do celu wygodniej, szybciej, no i zwolniony ze „spaceru farmera” z zestawem walizek dociążonych precjozami w rodzaju lokówki lub kremu na rozstępy.
Po osiągnięciu celu gehenna trwa nadal. O ile w domu chłop bez większych problemów może trwać przyspawany do kanapy, w kurorcie to nie przejdzie. Prędzej czy później reszta lokatorów podstawowej komórki społecznej zmusi go do fizycznej aktywności. Z reguły polegającej na bezcelowym łażeniu i zastanawianiu się, czy do chałupy przywieźć muszelki, czy ciupagę. Co do menu, pracującym też jest łatwiej: obiadek, piwko i gotowe. Na wolnym tak nie wolno. Z braku ciekawszego zajęcia stałych oraz płynnych pokarmów wciąga się trzy razy więcej, by później parę kilo pamiątek jeszcze przez długi czas wciągać ze sobą po schodach… Wniosek jest prosty: rezygnacja z urlopu pozwala uniknąć wielu przykrości. No i ma jeszcze jedną cenną zaletę: pracować jest taniej.