Kiedy ciężko dysząc człek dobiega pięćdziesiątki, zdarza mu się chwilami pomyśleć o strategii na zawodowy finisz. Wiem, bo mnie akurat się zdarzyło. Nie są to rozważania łatwe, gdyż im mocniej pożółkła metryka, tym mniejsza ochota na codzienne wstawanie do roboty. Szczęśliwie, nim zdążyłem dojść, czy raczej doczłapać do jakichś mglistych wniosków, z pomocą przyszedł mi telewizor. A precyzyjniej rzecz ujmując, dobiegający z czeluści odbiornika głos najświetniejszego wśród krajowych Jarosławów, okraszony nadto jego promiennym obliczem. I nagłe mnie oświeciło – zamiast harować, zostanę adresatem opakowanych przezeń w wyborczy papier podarunków socjalnych! Toż to same plusy!
Pazerny nie jestem, więc skok na kasę ze sztandarowego programu 500+ sobie daruję. Niechaj pełnymi wózkami czerpią z niego obywatele bardziej miłujący dzieci. Zresztą kto by tam na stare lata ściągał ze strychu cały ten konieczny do pobierania pięciu stówek warsztat… Lepiej złapać byle jaką, mało wymagającą fuchę i poczekać na wzrost minimalnej płacy do trzech, a później czterech tysiaków w 2023 roku. Żywiąc w tym czasie zarówno siebie, jak i nadzieję, że tych imponujących dochodów nie zeżre (dyskretnie przez Prezesa przemilczana) inflacja. Co tu kryć, chętnie też załapałbym się na „jarkowe”, czyli emerytalny bonusik z ZUS-u. Bez sensu jednak marzyć o trzynastym świadczeniu, skoro do tego pierwszego jeszcze daleko, a co więcej, po latach śmieciowego traktowania przez kapitalistów będzie ono na poziomie tygodniowego kieszonkowego małolata. Jedno jest pewne: w kraju tak powszechnego, galopującego wręcz dobrobytu przepracowywać się nie ma sensu. Od tego są przedsiębiorcy, którzy cały ten partyjny sponsoring sfinansują. Przynajmniej na początku. Bo później, za robienie sobie z niej jaj, ekonomia wystawi rachunek nam wszystkim.