Wrodzona alergia na zrzeszanie się we wszelkiej maści organizacjach postępowała u mnie tak dalece, że mój potencjał militarny zlekceważyła nawet swego czasu polska armia. Co zresztą każdej ze stron oszczędziło zdrowia. Brakuje mi powietrza w dużych, zuniformizowanych strukturach, łaknę go też w tych całkiem małych, gdzie mundur – pod postacią ślubnego garniaka – zakłada się właściwie tylko raz. Wiem, bo z podstawowej komórki społecznej los eksmitował mnie z hukiem już po trzech latach. I wcale nie było mi z tym łyso. Tak oto sobie w osobistej tudzież (względnej) zawodowej wolności trwałem, zrzeszony jeno w muzycznej bandzie i ZUS-ie, gdy nagle zaczęło mi grozić zakucie w branżowe kajdany. Mi oraz tysiącom innych nieszczęśników. Kto chce nas nimi skrępować? Ano partia, która głośno brzydząc się peerelem, po cichaczu legislacyjny dorobek komuny kopiuje. Teraz akurat PiS postanowił wziąć się za pismaków.
Widząc, co ta niesforna czereda wyrabia w swoich tekstach czy audycjach, ludzie Prezesa planują włożyć jej w dzioby korporacyjny knebel. I odtąd, poprzez zdalne sterowanie dziennikarskim związkiem, decydować, kto może ten zawód uprawiać, a kogo należy spisać na straty. Nic to, że w książce zatytułowanej Konstytucja RP widnieje zapis o dobrowolności tworzenia samorządów zawodowych. Przecież władza, ta przez Polską Zjednoczoną Partię Prawo I Sprawiedliwość ulubiona – absolutna, wie lepiej, co jest narodowi potrzebne. I bez czego – na przykład obiektywnych żurnalistów – ów naród doskonale sobie poradzi. Może z początku gryzipiórki trochę pokrzyczą, ale w końcu im się znudzi, a krajowym sternikom nikt już nie będzie w mediach mącił wody. Jeśli dopną swego, ja zdaje się również. Bo choć siła społecznego rażenia „Miejscówki” odpowiada kilku kapiszonom, weryfikację u nowych panów raczej bym umoczył – zbyt wiele razy się nie popisałem.