Spotkałem jakiś czas temu (równie jak ja) starego kumpla. Nic się prawie od podstawówki nie zmienił! Chłop na schwał (ów zagadkowy zwrot semantycznie żeruje ponoć na chwale – ciekawe…), wysoki, wciąż sprężysty. Dość solidny przecież wiek – zdjąwszy zeń dla równowagi pukle włosów – obłożył go ledwie tylko widoczną tłustą warstewką maskująco-termiczną. Gdy ów fakt skomentowałem, obdarzając kamrata szorstkim męskim „wporzo”, zdradził, że to dzięki wymyślonej na swój użytek diecie. Zwie się „promocyjna” i w odróżnieniu od innych, często upierdliwych metod absorpcji paszy, ma jedną prostą zasadę: konsumować to, co akurat sprzedają taniej. Dziwna? Może i tak, lecz u niego się sprawdza.
Mój pieprzny sceptycyzm dotyczący znikomego wpływu na codzienne menu zbył wzruszeniem ramion: – A po kiego nad nim dumać? Idziesz do marketu i jedzeniową dniówkę dostajesz na tacy. W dodatku dbają o to, byś się nie znudził. Dziś taniej puszczą owoce, jutro mięcho, a innym razem kasze, warzywa, makarony. Nie trzeba być inżynierem, by sklecić z tego piramidę żywieniową – tłumaczył mój nowy kaloryczny guru. Fakt, ma to sens. Kiedy wspomniał, że tę samą zasadę stosuje też na stoiskach monopolowych, byłem już całkiem przekonany. I wdzięczny wolnorynkowej gospodarce za stworzenie cudownego przepisu na cięższy portfel i lżejsze ciało. Nawet jeśli oferowane przez nią dobra lekkie do końca nie są… Gdym werbalnie wydalił te wątpliwości, twierdząc z goryczą, że spożywcza masówka robi nam głównie masę, gastro wynalazca jakby na to czekał. Spokojnie dał wybrzmieć moim słowom, a po krótkiej pauzie z dobrotliwym uśmiechem wycedził kilka zdań, w których przewijało się słowo „umiar”. – Bez niego – odrzekł niegdysiejszy druh – żrąc bez opamiętania choćby najzdrowsze frykasy, będziemy skazani na pożarcie.