Z punktu liczenia pieniędzy ludzkość dzieli się z grubsza na dwie grupy: tych, co najpierw je zdobywają, by później rozsądnie wydać, oraz tych, którzy nim jeszcze zgarną mamonę, już wiedzą, na co ją stracą, Nie „wydadzą”, właśnie „stracą”. Pierwsi zazwyczaj nie rzucają się w oczy. A jeśli nawet, to dopiero wtedy, gdy ich kapitał osiągnie poziom wysoki na tyle, by poczynić spektakularną w danej skali inwestycję. Dokonaną z reguły bez wkładu sektora bankowego. Ci drudzy są o wiele ciekawsi. Ba, gospodarka ledwo by bez nich dychała. Wiem, co piszę, gdyż dobrze znam kilku jej oddanych ratowników. Z tym, że zamiast uciskania klatki piersiowej oraz metody usta-usta, oni cisną znajomków w kwestii kolejnych pożyczek, zaś transferów złotówkodajnego tlenu dokonują przy pomocy portfela.
Mój ulubiony reprezentant tego gatunku konsumentów, mając (nieregularne) dochody oscylujące wokół tysiaka, zaplanował ongiś zakup czasomierza wartego jego roczny utarg. Kiedy tylko ciułana kupka zrobiła się ciut wyższa od grubości banknotu, szybko pożyczył brakującą kasę i popędził do salonu, by wejść w posiadanie szwajcarskiego cacka. Później zaś dbał o nie jak moczymorda o flaszkę, regularnie wizytując autoryzowany serwis, by spece ustawiali mu tam sikor co do ułamka sekundy. Było to dlań wówczas kluczowe, gdyż nasz bohater nie posiadał stałego zatrudnienia, więc każdą chwilę leżenia odłogiem chciał mieć precyzyjnie odmierzoną.
Po kiego tę przypowieść o zbytku przytaczam? Bom zły, że podobnie trwonią u nas sałatę ludzie władzy. Dopóki ją sprawują, forsę wydają bez reszty i na krechę, w d… ebecie mając tych, co po nich przyjdą łatać budżetowe dziury. A ponieważ gotówkowa manna z nieba sama nie spada, długi długo wszystkim będą wychodzić bokiem. Tak samo jak mojemu kumplowi ów zegarek, który po kilku latach – niczym rasowa chińszczyzna – stanął na amen. Trudno o cenniejszą wskazówkę.