W ostatnią sobotę września Miejski Ośrodek Kultury gościł zacnego jubilata. Co więcej, wyprawił mu piękne muzyczne urodziny. Do nastrojowej, przesiąkniętej nutami głównej siedziby MOK-u przyszło z tej okazji mnóstwo gości. I nic dziwnego, bo pół wieku scenicznych rejsów świętował tam zespół Vistula River Brass Band.
Jak wspomina jego obecny lider, który do składu dołączył nieco później, początkowo kapela płynęła raczej amatorskim nurtem. Do czasu, gdy tradycyjny jazz wciągnął jej członków bez reszty. – Tak na dobre to się zaczęło gdzie w siedemdziesiątym drugim, trzecim roku. Wtedy zaczęliśmy codziennie robić próby, w siedemdziesiątym szóstym i siódmym wygraliśmy Złotą Tarkę (odbywający się od połowy lat 60. polski festiwal jazzu tradycyjnego – red.). I że tak powiem, przeszliśmy na zawodowstwo, czyli wszyscy rzuciliśmy pracę i zaczęliśmy grać. Później przyszły wyjazdy: do Szwecji, Niemiec, Holandii. No i już tak poszło – opowiada Lech Szprot. Poszło, a nawet wartko popłynęło. Vistula, jak z angielsku zwą Wisłę, przez pięć dekad wprowadzała słuchaczy w nowoorleańskie klimaty. Z biegiem lat wzbogacając je o dźwięki nieco bliższe sercom rodaków. Dixieland i słowiańszczyzna okazały się do pogodzenia. – My te słowiańskie naleciałości mamy w genach. Na takie zagrywki pozwalamy sobie w niektórych partiach instrumentalnych, w solówkach, ale wtrącamy do aranży również muzyczne cytaty z pewnych utworów. Wtedy brzmi to bardziej swojsko – uważa klarnecista i wokalista bandu.
Zanim na sobotnich urodzinach zagrał czcigodny jubilat, publiczność rozgrzał Krzysztof Ścierański. Na dodatek w dwóch muzycznych wcieleniach: jako wirtuoz basu oraz – tak jak ostatnio lubi najbardziej – sprawny, obdarzony wyobraźnią gitarzysta. Wspierając się imponującym zestawem elektronicznych „pomocników”, artysta przygotował grunt pod urodzinowy koncert Vistuli. Zespół zaś, po 50 latach i w składzie ze średnią wieku 50+, kolejny raz dowiódł, że pożółkła metryka w graniu nie przeszkadza. Przez dobrze ponad godzinę ciasno do siebie przytuloną publiczność w artystycznie intymnej salce na Norwida 10 Vistula raczyła najprzedniejszymi jazzowymi evergreenami. Urzekając słuchaczy zarówno narzucaną przez banjo, kontrabas i perkusję specyficzną motoryką, jak i brawurowymi partiami solowymi. Wyluzowani, pewni swojej klasy jubilaci naprawdę mogli się podobać.
Skoro urodziny, to i życzenia. Jako kapitan żeglującej po scenach świata Vistuli Lech Szprot ma właściwie tylko jedno. – Żeby jak najdłużej dało się grać. Niestety, latka lecą, dużo ludzi z początkowej Vistuli już nie żyje, wielu nie gra, bo już nie jest w stanie ze względów zdrowotnych. Chciałbym, żebyśmy jeszcze ten tradycyjny jazz pociągnęli, bo ja wśród młodzieży nie widzę takich, którzy by się do niego garnęli. Oni od razu chcą grać wprawki, nowocześnie, milion dźwięków w ciągu minuty. Czarno to widzę i nie wiem, czy jak my odejdziemy, to ktoś będzie jeszcze tą muzykę grał. Dziś idzie się na łatwiznę. Weszła elektronika, komputery i teraz można tworzyć muzykę nie będąc muzykiem. Tak więc życzyłbym sobie, żebyśmy mogli jak najdłużej grać. No może 50 lat to nie, ale tak ze 20 to bym pograł! – śmieje się Lech Szprot. Tak czy inaczej, lider bandu nie ma wątpliwości, że popłynął w życiu dobrym kursem. – Mogę powiedzieć, że byłem i jestem szczęśliwym człowiekiem, bo po prostu robię to, co kocham. A to jest najważniejsze.