I co, bracia w demokracji, znów mieliśmy ten sam problem? Co kadencję dostajemy złudne, papierowe insygnia władzy plus takież przeświadczenie, że coś od nas zależy. Okej, to w opinii ludu mimo wszystko lepszy układ niż zdawanie się na kaprysy dyktatora lub jego błękitnokrwistej odmiany – króla. Mawia się wprawdzie: „Eee tam, pojedynczy głos nie ma znaczenia”, ale jeśli nie on, to co? Dobrze więc, że odezwał się w nas patriotyzm i po obywatelsku zagraliśmy w kratkę i krzyżyk, obstawiając kogoś w parlamentarnej ruletce. Trudno jednak przy tym nie wdepnąć w urnę…
Łatwiej to pojąć, próbując święto demokracji potraktować podobnie jak święta grudniowe. I tu, i tam komuś dajemy wszak prezent. Tyle że w opcji nr 1 zastanawiamy się, kogo obdarować, a w drugiej – rozważamy czym. Z początku trudno rozstrzygnąć, co lepsze bądź łatwiejsze. Ale im dalej w kampanię, tym gorzej. Kiedy myślimy o podarunku dla kogoś bliskiego, w wyobraźni krąży nam kwitnący na jego ustach „banan”. Duża frajda. Radości skreślonego przez nas polityka już nie ujrzymy. Częściej jego ignorancję, butę i gębę pełną sloganów, mrzonek i „niech mi pan nie przerywa”. Prezentowy biznes to także inwestycja uczuciowa. Lokując bilety NBP we wdzięczności krewnych, oprócz niej zyskujemy kojącą pewność rewanżu z ich strony. Nie z podszytej materializmem kalkulacji, jeno potrzeby bycia ważnym elementem zgranego życiowego zaprzęgu. A rewanż ze strony osobnika wysłanego przez ludzi na dietę? Oj, wielu czeka zawód. Pomijając fanów rozdawnictwa socjalnego, trudno znaleźć rodaka utrzymującego, że polityk zrobił mu dobrze. Dawniej było o to łatwiej, choćby w rubasznych biurach Samoobrony. Ale to stare dzieje. Tak czy owak, nawet gdy wybór okaże się kiepski, warto było w niedzielę zaliczyć polityczny spacer. W prawo czy w lewo – mało ważne. Grunt, że na świeżym powietrzu.