Co do tego, czy telewizja kłamie, zdania są podzielone. Zależy kto co ogląda. Cenne wnioski dotyczące (za)wartości programowej można też jednak wyciągnąć poprzez analizę czasu, jaki stacje poświęcają danej osobie, wydarzeniu lub zjawisku. Wśród person wszechwładnym kró… kanclerzem małego ekranu jest bez wątpienia pewien niemiecki, choć urodzony w Austrii mąż stanu (a tuż przed odejściem z urzędu – także pani Ewy). Ten, którego polityka w XX wieku była najbardziej wystrzałowa. Są kanały, na których rządzi niczym dawniej ojczyzną golonki po bawarsku. Przyczyny owego fenomenu to temat nie na skromne felietoniątko, lecz obfite, naukowe „Ulissesy”. Ja wspomnę tylko o drobnej subtelności, częstującej widza refleksją w rodzaju: „Kurcze, to było prawie wczoraj!”.
Czy ktoś urodził się 50, czy 15 lat temu, druga wojenna zawierucha to dlań event równie odległy. Wpadł na świat później i tyle. A czarno-białe archiwalia utwierdzają go w przekonaniu, jakoby działo się to wszystko dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzeszami. Przekonaniu z gruntu słusznym, bo wiosen minęło tyle, że volkswageny stały się już autami nie tylko dla niemieckiego ludu. Trwałem więc w nim i ja, aż tu nagle, za dotknięciem pilota, zjawił się u mnie w chałupie pan Dietmar, szprechający z rozrzewnieniem, jak to 13-latkiem będąc śpiewał z kumplami wodzowi w Wilczym Szańcu urodzinową piosenkę. Którą to zresztą ówcześni propagandziści i tak po swojemu zmanipulowali. Nieważne, chór z nimi. Chodzi o to, że na ekranie widać krzepkiego, przytomnego dziadzia (chyba posłużył mu pobyt w Hitlerjugend), a wywiad – tak na oko – kręcono góra kilka lata temu. Niby żadna rewelacja, lecz jakoś w jednej chwili całe wrażenie tej wojennej „dawności” się rozmywa. W tle zaś rechocze śmiech historii, bo przecież ten, co w niej tak namieszał, jednak został panem świata – jako celebryta.