Jak trafnie ktoś kiedyś zauważył, podróże kształcą. Mając tego świadomość, śmigający po kraju i okolicach rodacy są pewni, że wracają do chałup mądrzejsi. Wielu tak bardzo, że po pow-locie rozglądają się, czy ktoś aby nie biegnie do nich ze świadectwem turystycznej dojrzałości. Tymczasem wyjazd wyjazdowi nierówny, przez co na jednym można się podszkolić, z innego zaś nie wynieść nic godnego uwagi. Poza hotelowym mydełkiem i ręcznikiem, ale to insza inszość…
Gdyby na podróże spojrzeć z perspektywy systemu oświaty, za podstawówkę robiłyby zorganizowane spędy w mekkach fanów przaśnej egzotyki. Mniej ambitni uczniowie kończą tam edukację na umiejętności zamawiania drinków z palemkami, ciekawsi świata egzotyści – z ambicjami na cenzurkę z czerwonym piaskiem – zaliczają fakultatywny wypad rozrywkowy. Generalnie jednak po turnusie zjawiają się w ojczyźnie bogatsi góra o tysiące fotek i kilka pamiątek made in China. A szczęśliwi absolwenci z grupy all incusive zostają postaciami ciut większego formatu.
Do turystycznego liceum też można wybrać się z biurem podróży. W tym celu trzeba jednak zdać do klasy objazdowej. Taki uczeń – co potwierdzają przewodnicy – jest bardziej żądny wiedzy i mniej awanturujący się. Nawet kiedy nogi zaczynają wchodzić mu tam, gdzie ma urlopowe leżenie odłogiem. Jasne, po wielu dniach spędzonych na pędzeniu od atrakcji do atrakcji część ciekawostek ze łba się ulotni. Tak jak i po dzwonku w szkole. Lecz całkiem sporo zostanie – to… maturalne.
Na wojażowy ekwiwalent uniwerka decyduje się najmniej śmiałków. Lecz dzięki państwu Ryanowi oraz Wizzowi Airom coraz więcej. To ci, co zwiedzają glob na własną rękę, często improwizując i każdego dnia zdając, jeśli nie poważny egzamin, to kolokwium z przystosowania do życia w rodzinie – tej międzynarodowej. Oni wykuli na blachę inną turystyczną regułkę. I do końca swych dni zapamiętają, że kto podróżuje, ten żyje dwa razy.