Niczym Kubuś Puchatek, jako istota o bardzo małym rozumku, nigdy nie pojmowałem pewnego zjawiska: co masy widzą w muzycznych apelach pamięci z udziałem masy piosenkowych komiwojażerów – tych, co to od dwóch czy trzech dekad wciąż im wciskają te same (h/k)ity? W tych różnych Sylwestrach Marzeń, Paradach Przebojów i Przebojach Nie Od Parady. Wpada sobie na scenę znany szansonista, śpiewa (najczęściej bezgłośnie) utworek, dzięki któremu dostał od publiki dożywotni etat, po czym otulony wdzięcznym aplauzem znika za kulisami sławy. A stłoczona, łaknąca dźwięków tłuszcza już wygląda na kolejny znany refrenik, kolejną powtórkę z rozrywki… Trącą mi takie ciągotki mentalnym masochizmem. Ja tam od razu zrobiłbym w tył zwrotka i nawet się we wspomniany tłum nie wciskał. Tak mi przynajmniej podpowiada ten mój mały rozumek.
I nagle mnie olśniło! Zorientowałem się, dlaczego jeden z drugim rodak od czasu do czasu musi wtłoczyć w siebie porcję pustych decybeli. Chodzi o najzwyczajniejszą w świecie konsumpcję, tyle że pokarm przeżuwany jest uszami. Jako człek latami grywający do kotleta, tysięcy kotletów, powinienem zresztą wpaść na to dużo wcześniej. Fakt, w mojej dźwiękowej obecności pałaszowano prawdziwe mięcho, zaś na ww. galach podmęczeni ludzie mogą nim co najwyżej rzucać. Mechanizm jest jednak z grubsza ten sam: idzie o zaspokojenie głodu. A że akurat nie każdy jest fanem zbiorowego żywienia i łaknie odgrzewanego żarcia, to już inna sprawa. Lecz choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów, i każdy nie wiem jak się wytężał, tego nie pojmę – za duży ciężar. Na razie. Bo kto wie, może kiedyś, korzystając z przemyśleń wspomnianego na wstępie misia, jakoś to ogarnę? Owszem, jak sugeruje gadka Puchatka, myślenie nie jest łatwe, ale da się do niego przyzwyczaić.