Miewają kompleksy ludzie, nękają one też całe państwa. Istnieją na to, proszę państwa, dowody. Powody zapewne również. Wyłazi owo międzynarodowe niedopieszczenie rozmaicie, ale najszybciej jego oznaki gość małego duchem kraju ujrzy przy forsowaniu granicy. Jako obiekty prestiżowe i strategiczne, ogromne pole do popisu, ba, cały pas startowy, dają pod tym względem porty lotnicze. Tam to służbiści potrafią odlecieć!
W zwyczajnym kraju, takim co to od dawna widać go na mapie, procedura jest tyleż prosta, co przewidywalna: skan karty pokładowej, węszenie bagażu, czasem pogranicznik zerknie w kwity – i po sprawie. W państwie z pretensjami do wielkości to nie przejdzie. Tam trzeba swoje przejść. Przodownicy zasieki stawiają już na progu terminalu – pod postacią mundurowego cerbera oraz rentgena do kufrów. Jeśli ten pierwszy jest emanacją aspiracji swego narodu, z miejsca wskaże podróżnemu, gdzie jego miejsce. Nie, nie w samolocie. Przebrnąwszy tę przeszkodę, turysta z przyzwyczajenia gna do kontroli bezpieczeństwa. O, naiwności… Nie wie, że najpierw, z wydrukowanym bilecikiem, musi lecieć do stanowiska przewoźnika, by ten wbił mu stempel. Dopiero wtedy, po zerknięciu na świstek, inny funkcjonariusz zezwala na prześwietlenie. Ledwie człek odetchnie, dopada go oficer straży granicznej. Ze srogą miną łypie spode łba, zadając ważne dla jego ojczyzny pytania w rodzaju (autentyk!): „Jaki tytuł ma twoja gazeta?”. Zaś po każdej odpowiedzi wymienia z kolegą porozumiewawcze spojrzenia, że niby obaj wiedzą, z jakim typkiem mają do czynienia… Dostaje w końcu, bracie, twój paszport pieczątkę, a tu psikus: tuż obok czeka pan, który znów sprawdza kwity, by na finał tej biurokratycznej symfonii w karty pokładowe zagrał sobie jeszcze personel linii lotniczej. Koniec, wreszcie można wzbić się ku niebu! Czyli tam, gdzie już są nasi dumni gospodarze – oderwani od realiów, bujają w obłokach.