Kiedy przeżyło się okrągły wiek, na życie patrzy się z niedostępnej dla większości ludzi perspektywy. I z reguły jest spojrzenie ciekawe, pouczające, dające dużo do myślenia. Ze Stanisławem Mandykowskim – legionowianinem obchodzącym niedawno setną rocznicę urodzin, rozmawiał w jego domu przy ul. Krasińskiego Waldek Siwczyński.
Goszcząc na urodzinach u stulatka, trudno nie zadać tego pytania: jaki jest pana sposób na długowieczność i dobre zdrowie?
Ja zawsze na pierwszym miejscu stawiałem ruch: chodzić, chodzić i jeszcze raz chodzić! Były takie momenty, że musiałem dziennie zrobić po 20 km i dlatego teraz mam taką kondycję. Ważne jest też oczywiście racjonalne odżywianie. Unikałem jedzenia zbyt tłustego, raczej hołdowałem daniom prostym, opartym na grochu, fasoli, kaszy. Dzisiaj je społeczeństwo odrzuciło, niestety. A ja byłem na tym chowany, bo matka – i z oszczędności, i dbając o nasze zdrowie – nie karmiła nas mięsem. Poza tym było ono drogie. A nas było sześcioro, to ile by ona musiałaby go kupić, żeby każdego nakarmić…? Ojciec nie zarabiał zbyt dużo, ponieważ był zwykłym pracownikiem fizycznym – około 150 zł. Mieszkanie kosztowało 30 zł, no a reszta musiała wystarczyć na ubrania, na buty, na przybory szkolne. I to nasze matczysko potrafiło jakoś oszczędzać, że wystarczało. Żyliśmy skromniutko, ale zdrowo.
Jakie dostrzega pan różnice w życiu przed wojną i po niej, za czasów PRL-u oraz III RP?
Dawniej ludzie byli bardziej skromni i dla siebie życzliwi, spokojniejsi. Dzisiaj każdemu się spieszy. Samochody nie samochody… Przed wojną ludzie chodzili na piechotę. Pamiętam, że robotnik z Pragi szedł na Wolę do Lilpopa (największe zakłady przemysłowe międzywojennej Warszawy – przyp. red.) pieszo. A dlaczego szedł? Bo tramwaj w jedną stronę kosztował 25 groszy, a to było 5 bułek! W drugą też pięć, więc w ten sposób mógł zaoszczędzić i kupić dzieciom 10 bułek. A gdyby wsiadł do tramwaju i dziecko zapytało go później: „Tato, gdzie masz bułeczki?”, to musiałby odpowiedzieć: „Nie mam, przejechałem…”. Serce dobrego ojca nie mogło pozwolić mu tak postąpić.
Dokonał pan życiu bardzo wiele, ale z czego jest pan najbardziej dumny?
Z tego, że pan Bóg dał mi żyć tyle lat, że mam trójkę dzieci i coś po sobie zostawię. Pan Bóg mi jakoś pobłogosławił. Bywało ciężko, stałem już pod murem do rozwałki, ale widać wtedy to jeszcze nie był na mnie czas. Starałem się zawsze być zadowolonym, nigdy nie narzekałem, że drugi ma lepiej i nigdy też nikomu niczego nie zazdrościłem. Miałem żelazną zasadę: dziękowałem Bogu za to, co mi dał i to musiało mi wystarczyć. I wystarczało.
Urodził się pan w stolicy, ale w Legionowie mieszka od ponad 30 lat. Jak to miasto zmieniało się na pana oczach?
Ja Legionowo pamiętam, jak na ul. Piłsudskiego były jeszcze kocie łby. Tak się zdarzyło, że w czasie okupacji pracowałem w warszawskiej hurtowni galanteryjno-kosmetycznej, a w Legionowie brat mojego kolegi szkolnego miał sklep na rynku. On w tygodniu przyjeżdżał do mnie i brał towar „na krechę”, natomiast w sobotę albo w niedzielę ja przyjeżdżałem po pieniążki. Brałem je, ale tak się składało – szczęśliwie lub nieszczęśliwie – że czasem trochę zostawiałem u Walaska. To była taka knajpa naprzeciwko stacji kolejowej. Zamiast na dworzec, to odprowadzali mnie do Walaska, gdzie mnie już dobrze znali. No i pieniążki, które miałem za towar, zostawiałem u Walaska… No ale człowiek miał te dwadzieścia parę lat i brał to wszystko na wesoło. Pamiętam Legionowo, kiedy mieszkało tu jakieś 10 tysięcy ludzi. To była wtedy taka większa wioska. A teraz to prawie metropolia. Zmieniło się, wszystko się zmienia.
Ale na szczęście nie pańska witalność i chęć do działalności społecznej. Czego więc można panu życzyć z okazji setnych urodzin? I czego sam by pan sobie życzył?
Tylko zdrowia i optymizmu, to najważniejsze. No i radości życia, bo ona też jest bardzo ważna.