Kalendarz nie kłamie – pora wrzucić na twórczy ruszt świąteczne menu. Obawiam się tylko, że mogę ciut przesolić, gdyż należę do grupy mieszkańców mieszkań, którzy w kuchni czują się obco. Jasne, jajka lub (w wersji mniej drastycznej) jajecznicę sobie usmażę, a i wodę przypalam rzadko, generalnie jednak na gary patrzę niczym Magda Gessler na prostownicę do włosów – ze wstrętem. Istna ze mnie zupa wołowa! Jest wszak kulinarna gałąź, na którą potrafię wspiąć się żwawo i siedzieć nań godzinami. Bo tak się składa, że nawet w Wigilię cudów nie ma i człek, chcąc nie chcąc, musi się napić. W naszym (k)raju z naciskiem na chcąc. Aż dziw, że to wątek mocno w spożywczej tradycji (p)olewany.
Odstawmy na bok płyny, których wchłanianie dostarcza jeno wilgoci – wszelkie te kompoty, barszczyki i, brrr, wody z bąbelkami. Słowiańska tradycja pokazuje, że można, a nawet warto inaczej. Gdy bowiem na wieczerzy podarujemy sobie odrobinę płynnego luksusu, nie tylko rozdziawiona gęba karpia zaczyna wydawać nam się sympatyczna, ale i my sami zioniemy wokół bezbrzeżną szczęśliwością. Ileż łatwiej jest wtedy życzyć bliźnim wszzzyyystkieeego najlepszzzego, ileż łatwiej nawet tego pragnąć! O zmniejszonych oporach w złożeniu pocałunku nazbyt blisko jadowitych ust teściowej nie wspominając. Kiedyż wreszcie, jak nie w wigilijną noc, świątynie są wypełnione owieczkami, które na (dusz)pasterski popas wytoczyły się nie tylko dobrowolnie, lecz i z ochotą o jakieś trzy czwarte większą niż zwykle? Wszystko dzięki temu ignorowanemu, acz tak istotnemu składnikowi wigilijnej diety.
Że niby bluźnię, spychając na margines pierogi i śledzie? A skąd! Przecież już ponad 2000 lat temu jeden niezwykły prorok pokusił się o zamianę wody w wino. Właśnie po to, by uczestników ważnej uroczystości nie dopadła rujnująca dobry nastrój susza. Czego niniejszym wszystkim tutaj życzę.