Czasy mamy takie, że wiosną już nie tylko kierowcy hurtowo zmieniają ogumienie. Teraz pompowaną miesiącami oponę chce zrzucać prawie każdy, kto ceni swą cielesną karoserię. Jest z tym wszak pewien kłopot: wulkanizator za nich tego nie zrobi.
Człowiek w umartwianiu się gustuje od wieków. O ile jednak do samobiczowania czy włosienicy zachęcała religia, współczesnych męczenników nęci wyznawany powszechnie kult ciała. Kult, który – w odróżnieniu od chrześcijaństwa, judaizmu, czy islamu – nie nakazuje wiernym czekać do wieczności, lecz Eden obiecuje tu, na Ziemi. Kapłankami są modelki, kapłanami chirurdzy plastyczni, a rozgrzeszenie dokonuje się na wadze. Dla wielu ludzi są to sprawy wagi najwyższej. Nie należy ich zresztą za to potępiać, chyba że popadają w przesadę. Cóż, za wszystko, co fajne, trzeba w życiu płacić. Nie zawsze forsą, ale na krzywy ryj skosztować przyjemności się nie da. Zwłaszcza coś doń wrzucając.
Setka gramów każdego specjału napełniającego kubki smakowe rozkoszą zostawia w nas, owszem, miłe wspomnienia, lecz także około 500 kcal. Ot tak, w promocji. A nie da się zamówić samej frajdy. Chcesz być syty, bierz cały zestaw! I ludziska biorą, zadłużając się przy tym po brzuchy u własnej samooceny, o krawcu nie wspominając. Jeść przecież trzeba. Więc skoro już się to robi, czemu rzuć zielsko, skoro na wyciągnięcie łyżki ma się stekiem i miodem płynący raj? Potem opcje są dwie: albo odchudzanie zostawimy na potem, albo treningowym potem kulinarne grzechy odkupimy. Obie dobre. W pierwszym przypadku trzeba jeno przejść do opozycji wobec medialnej dyktatury „wieszaków”, w drugim zaś przestać upajać się wskazaniami wagi i zacząć radować samym ruchem. A gdy już w zdrowym ciele zagości zdrowy duch, dietetyczną grę w kotka i myszkę zaczniemy od początku. Bo nic tak dobrze nie napełnia nas radością, jak puste kalorie.