I ja tam byłem, miód i wino piłem… – ten epilog wielu z nas zna z bajek. Zna, lecz nie naśladuje. Szczególnie na – jak to ujmują językowi terroryści – eventach wieńczących oświadczenie dwojga ludzi, że „wierność i uczciwość” i „nie opuszczę aż do śmierci”. Znaczy się weselach. Pomijając nawet sam w sobie dziwny fakt powszechnej radości z powodu podcięcia singlowych skrzydeł, płynną dominantą tych bibek jest nad Wisłą płyn czysty niczym przeszłość panny młodej. To nic, że i tu, i tu w grę wchodzi czystość raczej teoretyczna. I tak chwała destylacji! Dzięki niej łatwiej popić gorycz zaobrączkowania i życia na uwięzi. Wiem, bom w niejeden łyk-end popijał. Przy czym oba człony tego słowa są do dna przemyślane. Zwłaszcza ten „end”, czyli według brytoli „koniec”.
Skąd w narodzie bierze się ów masowy pęd do chłeptania w towarzystwie (sorry, soliści) cieczy, umówmy się, mało smakowitej? Historyczne uwarunkowania pominę, bo nie to miejsce, nie ta głowa. Jest wszak w wódczanym rytuale coś, co każdy może pojąć, nie mając na koncie sterty ksiąg i studiów – to cudnie tandetne, obślinione i zabełkotane bratanie się rodaków; te spocone objęcia, składane na policzkach całusy i zapewnienia w rodzaju: „Wieszssszsz, stary, zawwwsze cię cseeeniłem”. Ileż w tym szczerości, etylowej naturalności, wzmocnionego mielonym wdzięku… To mógłby być nasz towar eksportowy! Sam kiedyś widziałem, jak w trakcie międzynarodowego przyjątka syn tej ziemi na słowiańską modłę asymilował się z zakłopotanym taką wylewnością Hindusem. Perorując mu coś zawzięcie z wyrazem purpurowej facjaty sugerującym, że komunikaty nie tylko wysyła, lecz także przyjmuje. Niby nic, tyle że jeszcze pół litra wcześniej lingwistyczne talenty rodaka ukryte były nawet przed ich posiadaczem. Jak tu więc tej wódczanej celebry nie cenić? Może ona jest i szkodliwa, może zgubna dla reputacji, ale nasza!