Niejaki Jan K., zamieszkały w miejscowości Czarnolas (gm. Ciepielów), kolportował ongiś newsa, jakoby to zdrowie było w życiu każdego człeka najważniejsze. Nie chcąc na własnym nosie sprawdzać, czy to prawda, że ten tylko je ceni, kto się z nim pożegnał, odwiedziłem swego czasu panią „doktór”. Krok ten uczyniłem po jakichś 20 latach od wystąpienia pierwszych objawów choroby, zwlekałem więc całkiem długo. Cóż, bywa. A to pożegnanie z poborowym, a to małżeństwo lub inne pępkowe – wciąż zajęty byłem niczym wychodek z filmu „Wesele” po podaniu trefnego bigosu. Poza tym alergiczne dolegliwości stanowiły jakby odzwierciedlenie mojego stosunku do życia w ogóle – ja po prostu na wszystko kichałem. Z powodu pyłków wiosną i latem, a z tego drugiego na okrągło.
Po krótkim kontakcie z panią od Eskulapa zapadł wyrok: zero orzechów, sierści, trawy i owoców z pestkami. Jeśli, rzecz jasna, mam ochotę przestać traktować chusteczkę do nosa jak własne gacie – bo i bez jednego, i bez drugiego z chałupy się nie ruszałem. Dostałem też, a jakże, wypasioną receptę, której realizację niemal przypłaciłem głodem. Ale mogło być gorzej. Tadziowi, mojemu sympatycznemu, acz ponad miarę impulsywnemu koledze, w trakcie podobnej wizyty oprawca w kitlu zakazał bowiem – jako pacjentowi uczulonemu na zboże i ziemniaki – spożywania wytwarzanych z tych surowców płynów. – To weź mnie pan od razu zabij! – wykrzyknął tedy Ted – bo żyć to już za bardzo nie mam po co! Biedaczek. No, chyba że powyższej terapii nie wziął sobie za bardzo do wątroby…
Co do mnie, medyczny pokój zwierzeń opuściłem z mieszanymi uczuciami. Bo choć przecież domyślałem się, co mi dolega, usłyszenie tego expressis verbis przyjemne nie było. Było natomiast zbędne, lecz ów fakt wyszedł na jaw dopiero po latach. Miałem nosa. Od początku podejrzewałem, że całe leczenie to kicha.