Zaczepiła mnie przed kilkoma dniami znajoma niewiasta. Przyjąwszy – skądinąd mylne w moim przypadku – założenie, iż pan redaktor z gazety to człek musi być ogarnięty i światowy, zadała mi takie oto pytanie: – Sąsiedzie, ja rozumiem, że ludzie wykupują ze sklepów jedzenie, ale dlaczego zniknął z nich też cały papier toaletowy?! Niewiele (swoim zwyczajem) myśląc, jako prawdopodobny powód owego popytu podałem kobiecinie obawy konsumentów, żywiących uzasadnione przekonanie, że w rezultacie okołowirusowych komplikacji będą mieli przes… kupę zmartwień. Poza tym kwestionowana przez rodaczkę strategia zakupowa wydaje się mieć niepodważalny, napędzany konsumencką logiką sens. Każdy księgowy wie, że tam, gdzie z jednej strony serwowane są przychody, po drugiej prędzej czy później zjawią się rozchody. Tyle że tym razem z przedrostkiem „od”.
Gdybym był marketingowcem wielkiej sieci handlowej, pogłoski o rozmaitych plagach rozpuszczałbym przynajmniej raz w miesiącu. Zamiast drukować kolorowe gazetki, wystarczyłoby szeptać naokoło o czyhającym za progiem niebezpieczeństwie, a z marketów wszystko znikałoby jak świeże bułeczki. Nie tylko świeże bułeczki. Głodny nie na żarty Polak być przecież nie lubi i uczyni wszystko, aby (jak przestrzegały dawniej babki) nie śnili mu się przez pusty brzuszek Cyganie. Kupuje więc jeden z drugą Lach wszystko, co mu wpadnie w ręce i pod ladę nie ucieka, by na wszelki wypadek zawalić żarłem pół chałupy i całą lodówkę. Której zresztą tę hojność zdarza się przyjmować dosyć chłodno. Pół biedy, jeśli trafiło na wzorową polską rodzinę, gdzie kilka razy dziennie przy stole melduje się zwarty oddział spragnionych strawy pacholąt. Inaczej spożywczych nadgorliwców, o ile chcą uniknąć dokarmiania śmietników, czekają garkołomne rewolucje. Te zaś, jak wiadomo, bywają nieudane. I wtedy właśnie przydaje się papier…