Nim jeszcze stało się to zakazane, Poczytalnia zaprosiła mieszkańców na sentymentalną podróż do Polski Ludowej. Mimo że działo się to 8 marca, mile widziane były nie tylko panie. Za przewodni motyw imprezy pod nazwą „Witamy w PRL-u, czyli zwariowany powrót do przeszłości” robił serial „Alternatywy 4”. Jego miłośnicy nie mieli alternatywy – z bibliotecznego zaproszenia zwyczajnie musieli skorzystać.
Pomysł na taką satyryczną retrospekcję powstał, rzecz jasna, nieprzypadkowo. – Pewnego dnia, o późnej porze zapukał do drzwi mojego biura starszy mężczyzna i powiedział, że jest jednym ze scenarzystów „Alternatyw”. Co zrozumiałe, takiej okazji nie mogliśmy jako instytucja kultury przepuścić – tłumaczy Tomasz Talarski, dyr. Miejskiej Biblioteki Publicznej w Legionowie. I tak oto, z inspiracji Janusza Płońskiego, legionowska świątynia czytelnictwa i sztuki zmieniła na moment swoje wzniosłe przeznaczenie. – W naszej Poczytalni powstał blok, blok przy ulicy Kościuszki 8a. Jak każdy porządny blok, ma również swojego gospodarza. Tym gospodarzem będzie scenarzysta Janusz Płoński, a moja skromna osoba – choć przypominam dziś z wyglądu gospodarza z serialu „Alternatywy 4” – będzie tylko skromnym jego zastępcą – dodaje dyrektor. – Dzisiaj mamy w ofercie przede wszystkim opowieść o serialu i anegdoty związane z jego produkcją. Opowiemy o scenach, które nie weszły do filmu, a które być może dzisiaj zobaczymy. Pan Janusz opowie o tym, co się działo na planie i jak świetnie się wszyscy bawili przy produkcji tego serialu. My ze swej strony zrobimy tradycyjną próbę chóru, a także zaserwujemy naszym gościom leniwe.
Jako się rzekło, na początek wszyscy odśpiewali znaną fanom serialu melodię: „Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, nie da on krzywdy zrobić nikomu…”. Kiedy ucichła muzyka, trudy prowadzenia imprezy wziął na siebie jej główny bohater. Bez trudu zresztą – jak na doświadczonego gawędziarza przystało – sobie z tym radząc. Zacząwszy od przedstawienia psa Kuby oraz poczęstowania pań łakociami, Janusz Płoński przeszedł do opowieści o genezie filmu. Zrodzonego, co ciekawe, w redakcji popularnego ongiś wśród młodych ludzi magazynu „ITD”. – To był bardzo porządny, kolorowy tygodnik, który wychodził w nakładzie 500 tys. egzemplarzy, co dzisiaj już się nie zdarza. Nie ma takich tygodników. Pracowałem z moim ówczesnym przyjacielem Maćkiem Rybińskim, z którym robiliśmy taką śmieszną ostatnią stronę, która się nazywała „ITP”. Charakteryzowała się ona tym, że zawsze była na niej goła dziewczyna oraz nasze felietony. To było bardzo doceniane przez studentów, którzy te dziewczyny później wycinali i wieszali sobie w szafkach. Tak więc pismo się bardzo pięknie rozchodziło. Ale nie dość, że byliśmy dziennikarzami, to mieliśmy jeszcze ambicje. Chcieliśmy, po pierwsze, zarobić pieniądze, po drugie, zdobyć trochę sławy, a po trzecie, mieć większe powodzenie u dziewczyn, które naszym zdaniem było za małe. Chociaż Maciek już wtedy miał żonę… W związku z tym pisaliśmy dodatkowo jakieś kryminały, chociaż nie wiem, jak myśmy to robili, bo codziennie gdzieś balowaliśmy, a mimo to znajdowaliśmy czas na pisanie książek czy sztuk teatralnych. Pewnego dnia uznaliśmy, że słoiki z konfiturami to stoją w telewizji, a nie w żadnych wydawnictwach, no i napisaliśmy na dwóch kartkach pomysł serialu pod tytułem „Nasz dom”. Posłaliśmy to do telewizji i jak można było przewidzieć, nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Taka sytuacja trwała dwa lata. I nagle zadzwoniła jakaś pani z telewizji i zapytała, czy to jeszcze jest aktualne? No tośmy powiedzieli, że jest. Poproszono nas o napisanie tzw. nowel, na podstawie których udało się już mniej więcej zarysować przebieg tego serialu. Główną ideę wymyśliliśmy sobie taką, że opowiemy w nim o Polsce współczesnej i spróbujemy pokazać, jak ta Polska naprawdę od strony mechanizmów władzy wygląda – wspominał Janusz Płoński.
Gdy od pomysłu dwaj dziennikarze przeszli do realizacji, wyszła na jaw smutna prawda: chociaż mieli lekkie pióro, nie potrafili pisać scenariuszy. – I wtedy nam telewizja zaproponowała, żebyśmy pisali scenariusz razem z jednym reżyserem, którego nazwiska w tej chwili nie wypowiem. Bo myśmy po pierwszym spotkaniu z tym reżyserem powiedzieli, że nie. Sam reżyser był właściwie fajny, ale w ogóle nie miał poczucia humoru, więc było wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie. Wtedy w telewizji nas grzecznie zapytano: „A może Bareja?”. I jak spotkaliśmy się z Bareją, to wiedzieliśmy, że to jest strzał w dziesiątkę i on rozumie nas, a my rozumiemy jego. I że on nam dołoży jeszcze dużo fantastycznych rzeczy i nauczy nas pisać scenariusze. Później je zaakceptowano i zostało to skierowane do produkcji. Okazało się, że ruszyła ona tuż, tuż przed bardzo ważnym wydarzeniem – ogłoszeniem stanu wojennego. To oznaczało, że wielu znakomitych aktorów nagle miało czas, bo wtedy różne działalności aktorskie zawieszono, zaś telewizja była bojkotowana i nie wypadało w ogóle do niej chadzać. W związku z tym wielkie nazwiska, które mamy w tym serialu, pojawiły się w nim między innymi dzięki temu, że nie był on objęty bojkotem, ponieważ wystartował przed stanem wojennym. Nie był więc traktowany jak kolaboracja z władzą, tylko jako niezależna twórczość artystyczna.
Efekt owej twórczości, o czym dobrze wiedzą fani kręconego na Ursynowie oraz na planie stworzonym przy ul. Woronicza serialu, z miejsca został tzw. „półkownikiem”. Innymi słowy, obowiązywał zakaz jego rozpowszechniania. Na szczęście po kilku latach socjalistyczni cenzorzy podnieśli przed nim szlaban. – Najpierw okaleczone to poszło, a potem już w pełniejszej wersji. Ale w międzyczasie poginęły te powycinane kawałki, więc on nie jest taki, jaki był na początku. No ale jest. I później, w sposób zupełnie nieprzewidywalny, nadano mu tytuł serialu kultowego i chodzi on do dzisiaj. Chodzi nie dlatego, że telewizja puszcza go wbrew ludziom – ona robi to dlatego, że ludzie go oglądają. A to oznacza, że nie był on taką chwilową zabawą, tylko niesie w sobie coś, co jest trwałe – uważa Janusz Płoński.
Błaha z pozoru komedia ma też duży walor edukacyjny. Zwłaszcza dla ludzi, którzy na własnej skórze nie doświadczyli realiów PRL-u. – Gdyby ktoś wpadł na taki pomysł, żeby dzieci obejrzały w szkole chociaż jeden odcinek i omówiły go z nauczycielką polskiego czy innego przedmiotu, na pewno by im to nie zaszkodziło. Bo byłaby to nauka poprzez zabawę, poprzez śmiech, a takie rzeczy najlepiej się utrwalają i są najlepiej rozumiane przez dzieciaki. One nie lubią wykładów, natomiast bardzo chętnie się bawią – mówi scenarzysta.
Z większością dorosłych jest zresztą podobnie. Trudno więc się dziwić, że częstowana fragmentami filmu oraz smaczkami z planu publiczność doskonale się w Poczytalni bawiła. Tak jak cały serial od początku bawił jego widzów. Również w szarym i smutnym z pozoru PRL-u. – Mnie się wydaje, że wszystkie wybuchy śmiechu pozwalały łatwiej znosić tamtą sytuację. To był bardzo ciekawy okres, ponieważ działała wtedy cała masa kabaretów, które służyły temu, żeby jednak – mniej lub bardziej dosadnie – obśmiewać rzeczywistość. A to obśmiewanie musiało się wówczas odbywać inteligentnie. Nie można było głośno powiedzieć ze sceny: „Ten ustrój jest do dupy”, ale można było tak to ująć, że było wiadomo on jest do dupy, a to sformułowanie nie padało. To była taka zabawa z cenzorami, która polegała na tym, żeby trochę ich oszukać – przypomina Janusz Płoński. Cóż, takie czasy – innej alternatywy nie było…